fbpx

Szanowni Państwo

nazywam się Paweł Paniec i po raz czwarty spotykamy się w ramach cyklu “Myślimy po polsku”. Cykl ten jest realizowany przez Stowarzyszenie PROM Kultura dzięki wsparciu finansowemu Miasta Gdańska. 

Koncepcja, którą przyjęliśmy zakłada prezentację postaci i poglądów 11 polskich filozofów i myślicieli, którzy pozostawili po sobie wartościowy dorobek i który wpłynęli w istotny sposób na życie intelektualne Polski w XX wieku. Jestem przekonany, że z  dzisiejszej perspektywy ich praca może stanowić dla nas cenny materiał do przemyśleń. A przemyślenia nie powinny służyć jedynie rozwijaniu życia intelektualnego, ale przekłada się na naszą aktualną kulturę, czyli na sposób rozumienia otaczającej nas rzeczywistości i na nasz sposób działania.

W ostatnich czasach nasza rzeczywistość, a szczególnie życie politycznie wzbudza silną dezaprobatę i jest przyczyną społecznego zaniepokojenia, ale bez względu na rysujące się podziały w społeczne, myślę, że z jedna decyzją Sejmu RP budzi nasze zadowolenie, mianowicie mocą uchwały rok 2020 został ustanowiony (choć niejednogłośnie) rokiem dwóch filozofów Romana Ingardena i Józefa Marii Bocheńskiego. To stało się też pretekstem dla wielu inicjatyw promujących polską filozofię, gdyż ta nie jest powszechnie znana w stopniu, w jakim na to zasługuje i w takiej mierze, w której stanowiłaby dla nas, jako społeczeństwa, realną pomoc w codziennym działaniu.

Właśnie kwestia codziennego działania była istotnym rysem myśli filozofa, o którym zamierzam Państwu opowiedzieć dzisiaj. Bohaterem tego spotkania będzie Tadeusz Kotarbiński.

O ile w przypadku większości myślicieli łatwo oddzielić ich życie od dzieła i omawiać je osobno, o tyle w przypadku Tadeusza Kotarbińskiego mam z tym niemałą trudność. Trudność nie oznacza bynajmniej czegoś negatywnego, a raczej intelektualne wyzwanie, żeby opowiedzieć o człowieku, który wymyka się standardowym ramom tak, aby nie uronić nic z istotnego rysu jego poglądów i oddać bogactwo życia, będące równie ciekawą skarbnicą wiadomości, które mogą służyć za materiał do rozważań.

Mówiąc o życiu u Kotarbińskiego mam na myśli nie tylko jego curriculum vitae, ale ogólnie codzienną ludzką praktykę, która nie tyle wkrada się do jego dzieł, ale jest tych dzieł niezbywalnym elementem.

Na mnie książki Kotarbińskiego, ilekroć po nie sięgam, wywierają dziwne wrażenie. Poza wybranymi pracami teoretycznymi nawet te, które mają status opracowań naukowych pisane są językiem odmiennym standardu. Typowy język prac akademickich porusza się na pewnym poziomie uogólnienia, abstrakcji – wiadomo, szkiełko i oko. Tylko że u Kotarbińskiego to szkiełko i oko jest inne. Dużo w tym przykładów wziętych z potocznego doświadczenia. Poza tym sporą część jego twórczości stanowią krótkie formy o charakterze moralizatorskim i wierszyki – raz melancholijne, raz dowcipne, a wszystko to – jakoś mało akademickie, mało naukowe. A jednak… Niby takie pospolite, że czasem chciałoby się postawić na półce obok Paolo Coelho, ale po namyśle jednak trafia z powrotem do działu z mniej banalną literaturą.

Pewnym jest, że mamy z Kotarbińskim kłopot. 

Może powinniśmy posłuchać krytyków jego myśli takich jak np. Stefan Kisielewski, który pisał:
“Jest to postać szanowana. Kiedyś przed trzydziestu laty, gdy byłem Jego słuchaczem, szanowałem Go bardzo, nie podzielając wcale głoszonych przez Niego zasad filozoficznych. Dziś po latach, zetknąłem się z tymi poglądami znowu (…) Stwierdziłem, że Profesor nic się nie zmienił – głosi te same tezy, co przed laty trzydziestu. Dobrze to świadczy o jego wierności sobie  i uczciwości, ale niezbyt o naukowości i nauce. A więc nauka i filozofia od lat trzydziestu nie poszły wcale naprzód? panta rei, a tu jakieś zatwardzenie?”

Cięty język operujący obrazowymi metaforami i dobrego gatunku dowcipem, jaki mamy u Kisielewskiego powinien nas łatwo przekonać (niezależnie od merytorycznej oceny), ale żeby nie pomyśleli Państwo, że to była lekceważąca totalna krytyka to dopowiem to, czego nie mogą Państwo zobaczyć, czyli że w tym cytacie każdy zaimek osobowy odnoszący się do Kotarbińskiego, każe “Go”, “Jego”, “Niego” jest napisany wielką literą. Słowo “Profesor” też tylko z wielkiej litery, a przecież nie ma takiej potrzeby ze względu na konwencje językowe. Ewidentnie Kisielewski – jeden z bardziej zgryźliwych języków pośród mistrzów polskiego felietonu oddawał hołd osobie Kotarbińskiego, podtrzymując niezgodę odnośnie do głoszonych przez niego poglądów.

A skoro Kotarbiński był osobą szanowaną nawet przez tych, którzy się z nim ewidentnie nie zgadzali, to może powinniśmy oddać słuszność jego zwolennikom. Osoby ceniące jego poglądy i postawę potrafią rozpływać się w zachwytach, stąd czasem nadaje sie Kotarbińskiemu miano “świeckiego świętego”, a opowieści o nim mają znamiona historii hagiograficznych. Karol Irzykowski, przedwojenny krytyk literacki, nazwał Kotarbińskiego “warszawskim Sokratesem”, co jak dla filozofa oznacza wyrazy największego uznania nie tylko względem poglądów, ale przede wszystkim dla życiowej postawy. A było to wypowiedziane w okolicach półmetka życia omawianego dziś filozofa. 

Prezentuję te rozbieżne opinie, nie tylko by podzielić się z Państwem własnym zakłopotaniem, ale również by trochę się wytłumaczyć, czemu w poniższych rozważaniach będzie nie mniej opowieści historycznych, biograficznych i społecznych, co danych filozoficznych. 

Zacznijmy od biografii.

Tadeusz Kotarbiński urodził się w 1886 roku w Warszawie w wywodzącej się ze zubożałego ziemiaństwa rodzinie inteligenckiej. Ale co to była za rodzina! Ojciec – Miłosz był kompozytorem i malarzem, a jednocześnie dyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, która później została przekształcona w Akademię Sztuk Pięknych.Stryj filozofa – Józef – aktor i dramaturg, dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, to on po raz pierwszy wystawił “Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Matka – Ewa, pianistka, nauczycielka muzyki pochodziła z rodziny Koskowskich, właścicieli majątku ziemskiego z okazałym pałacem w Chrzęsnem. W tym majątku Kotarbińscy spędzali letnie miesiące, a także organizowali tam bogate życie kulturalne, zapraszali artystów, których wspierał Miłosz Kotarbiński. Jednym z nich był Władysław Podkowiński, którego najgłośniejszy obraz “Szał Uniesień” ma przedstawiać właśnie Ewę Kotarbińską, będącą obiektem niespełnionych uczuć malarza, który właśnie po ostatecznym odrzuceniu przez matkę filozofa miał pociąć wystawione w Warszawskiej Zachęcie dzieło, czym rozdmuchał skandal wokół dzieła i swojej osoby. To legenda. Faktem natomiast jest, że Tadeusz Kotarbiński dorastał w atmosferze twórczego fermentu i od najmłodszych lat był otoczony przez nietuzinkowe i wybitne postaci, co nie pozostało bez wpływu na jego osobowość.

Jego młodzieńcze lata nie były pozbawione przygód. Był uczniem państwowego V Gimnazjum Filologicznego w Warszawie i 1905 roku wziął udział w strajku szkolnym, którego postulatem było między innymi umożliwienie nauczania w języku polskim. Skutkiem tego wydarzenia został wydalony ze szkoły, a maturę zdał w prywatnym Gimnazjum Chrzanowskiego, ale nie była ona niestety honorowana przez rosyjskie władze zaborcze. Nie mógł zatem podjąć studiów na terenie administrowanym przez carską Rosję. Uzupełnił ten brak dopiero w 1907 roku w Gimnazjum w Parnawie w dzisiejszej Estonii, ale w międzyczasie próbował studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, Politechnice Lwowskiej i Politechnice w Darmstadcie. Były to studia matematyczno – fizyczne i architektoniczne. Dopiero w 1907 roku podjął studia filozoficzne na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie pod kierunkiem Kazimierza Twardowskiego. Jako przedmiot poboczny studiował filologię klasyczną, dzięki czemu zaraz po studiach, pracował jako nauczyciel łaciny i greki w gimnazjum w Warszawie. 

Jest cały czas aktywny w środowiskach akademickich i 1918 roku wygłasza swój pierwszy wykład na Uniwersytecie Warszawskim, rok później zostaje profesorem nadzwyczajnym tej uczelni. 

Rozwój kariery akademickiej Tadeusza Kotarbińskiego przypada na lata międzywojenne, kiedy zostaje profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Na katedrze trwa do 1939 roku. A nie jest to czas spokojny. O II Rzeczypospolitej powiedzieć, że była daleka od ideału, to nic nie powiedzieć. Rozgrywki polityczne toczyły się metodami policyjnymi, niesławna Bereza Kartuska, czyli więzienie do którego zostali wtrąceni opozycyjni politycy była kulminacją realiów działalności partyjnej. Polacy wobec realnego zagrożenia ze strony sąsiadów zajmowali się wzajemnym wyniszczaniem. 

W sferze kultury przejawiało się to działaniami cenzorskimi, za źle wypowiedziane słowo można było trafić do więzienia. Znany wiersz Juliana Tuwima “Do prostego człowieka” autor zapewne tylko dzięki dobrze ugruntowanej sławie i idącą za nimi koneksjami uniknął więzienia, ale redaktora pisma Robotnik, który wiersz wydrukował, pociągnięto do odpowiedzialności karnej.

Postępująca faszyzacja polityki i życia społecznego przenikała wszystkie sfery życia i szeroko rozlewała się również po uniwersytetach. Życie akademickie było toczone tymi samymi chorobami. Elitarne korporacje studenckie stały się matecznikiem ruchów antysemickich. Wywodzący się z nich młodzieńcy, którzy między sobą pielęgnowali znajomość kodeksu honorowego Boziewicza po ulicach poruszali się grupami, których znakiem rozpoznawczym były laski zakończone kulą. Nie były one bynajmniej oznaką szyku, chyba że bojowego, bo były one skuteczną bronią, które ci prawicowi bandyci mieniący się prawdziwymi Polakami używali do bicia tych, których uważali za komunistów lub żydów. 

Jedną z ofiar tych bojówek padł dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Warszawskiego Marceli Handelsman. Kotarbiński sprawuje funkcję jego zastępcy. Podpisuje wraz z wieloma osobistościami ze świata nauki i kultury apel piętnujący sprawców napadu. Nie zmienia to wiele. Oskarża publicznie władze uczelni o przymykanie oka na zaistniałą sytuację. Domaga się ustanowienia posterunku policji na terenie Uniwersytetu. 

Kolejne uczelnie wyższe wprowadzają getta ławkowe, oficjalne, zatwierdzone mocą urzędu rektorskiego zarządzenia, które nakazują studentom żydowskim zajmowanie określonych miejsc w salach wykładowych, otrzymują oni specjalny wpis do indeksu, żeby wiedzieli, gdzie jest ich krzesło. Niejednokrotnie jednak bojówki Obozu Narodowo Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej nie pozwalają im zająć wyznaczonych miejsc i zmuszają do stania w trakcie wykładu.

W piśmie “Racjonalista” Kotarbiński pisze:

“Nienawiść narodowa odniosła stanowcze zwycięstwo w murach uniwersytetów. Forma tej waśni nosi piętno brutalności (…) tym wstrętniejszej, że scalonej (…) z ostentacją rzekomego chrześcijaństwa”.

W bezpośrednim proteście przeciwko gettu ławkowemu Kotarbiński wykłada stojąc po tej stronie sali, na którą zepchnięci są studenci żydowscy. Zostaje pobity w trakcie wykładu, pada ofiarą napaści na dziedzińcu uniwersytetu. Studenci towarzyszą mu na terenie uniwersytetu jako bezpośrednia ochrona. Pisze o tych wydarzeniach do swojego mistrza Kazimierza Twardowskiego, ten odpowiada mu z Lwowa, gdzie miejsce ma analogiczna sytuacja. Opisuje sytuację rozmowy z bojówką studentów uzbrojonych w pałki: 

“Przekonałem tylko siebie o ich ogromnym zaślepieniu” – relacjonuje nestor szkoły lwowsko – warszawskiej. 

Kotarbiński z kolei pisze: 

“Podziwiam determinację Żydów przychodzących na wykłady”. 

I przy innej okazji: 

“Zespolenie bandytyzmu z czapkami Bratniej Pomocy stwarzały jakiś specjalnie wstrętny kompleks.”

W czasach wypełnionych takimi postawami słowa “odwaga cywilna” i “wierność przekonaniom” mają zupełnie inną wartość i zupełnie inne konsekwencje.

A potem przyszła II wojna światowa. Kotarbiński dalej uczestniczy w pracach Uniwersytetu Warszawskiego, ale tym razem jest to uniwersytet podziemny. Można by się spodziewać, że wróg teraz jest tylko jeden. Ale mimo stałego biologicznego zagrożenia ze strony Niemców, Polacy nie zaprzestają walk wewnętrznych. W 1943 roku skrajnie nacjonalistyczne odłamy zbrojnego podziemia, podobnie jak przed wojną umieszczają Kotarbińskiego na liście wrogów narodu. Ostrzeżony przez bliskich współpracowników wyjeżdża z Warszawy i ukrywa się pod Radomiem. Nie próżnuje, czas odosobnienia wykorzystuje na tłumaczenie pism Arystotelesa. 

Do Warszawy wraca akurat, żeby doświadczyć gehenny powstania. Kolejna scena bardzo znamienna dla tego życiorysu ma miejsce, kiedy Niemcy dobijają już resztki oporu. Oczyszczanie miasta trwa, na klatkę kamienicy, w której ukrywa się Kotarbiński wpada granat, kiedy pył opada wychodzi do żołnierzy okupanta jako władający niemieckim. Po krótkiej rozmowie przekazuje pozostałym mieszkańcom, że mają opuścić dom i miasto. W budynku jest sparaliżowana staruszka. 60-letni profesor, który nigdy nie grzeszył atletyczną sylwetką, bierze ją na plecy i niesie przez ruiny. Świadkowie tych zdarzeń przywołują jego poszarzałą z wysiłku twarz, kiedy spełnia swój obowiązek. Chciałoby się powiedzieć, że to gest chrześcijańskiego miłosierdzia, ale on był od lat zadeklarowanym ateistą.

Kończy się wojna, trzeba przystąpić do odbudowywania kraju w tym życia akademickiego. Kotarbiński znajduje się w pierwszym szeregu zmagań z ruiną, w której znajduje się Polska. Warszawa leży w gruzach, dlatego pierwsze instytucje powstają w pobliskiej Łodzi. Uniwersytet również. Jego rektorem zostaje właśnie Kotarbiński.

Dosyć popularna jest fama, jakoby Kotarbiński był komunistą i dlatego było mu po drodze z nową władzą. Świadczyć ma o tym jego przedwojenny socjalistyczny i ateistyczny racjonalizm wyrażany publicznie. Dowodem są również wszystkie oficjalne funkcje, jakie pełnił po 1945 roku. Poza tym ton jego niektórych pism dobrze współbrzmiał z pewnymi nurtami komunistycznej retoryki. 

Ale czy aby na pewno?

Jeśli coś na pewno miał wspólnego z komunistami, to wspólnych wrogów przed II wojną światową. 

Na pewno też ateistyczny światopogląd i materialistyczne podejście do rzeczywistości. 

Antyklerykalizm.

Ale czy to wystarczy żeby uznać ich za wspólników?

Są świadectwa, które każą inaczej patrzeć na jego postawę po 1945 roku.

Kiedy porównuję postawę Kotarbińskiego przed wojną i po wojnie odnoszę wrażenie, że mamy tu do czynienia z formą osobistej ofiary. 

Narażał się na realne fizyczne i psychiczne nękanie w trakcie faszystowskich praktyk tzw. wszechpolaków i zwalczał prymitywny polski przedwojenny klerykalizm. 

Spróbujcie Państwo uruchomić empatię i wyobrazić sobie obcowanie z wrogim tłumem i działanie w poczuciu fizycznego zagrożenia. To nie jest takie odległe, żeby nie poczuć trudności sytuacji, szczególnie jeśli doświadcza się tego przez długie lata.

Po wojnie natomiast można za wiarygodne uznać, że Kotarbiński nie zamierzał wstąpić w szeregi tych, którzy budują nowy lepszy świat. Bardziej widzę w tym działanie na zasadzie “ratujmy co się da”. Jego wspomnienia i refleksje niektóre opublikowane dopiero po 1989 roku pokazują właśnie taki obraz jego zamierzenia.

To że nie miał złudzeń względem nowej władzy pokazuje jego relacja ze Związku Radzieckiego, w którym znalazł się w 1945 roku z racji pełnienia funkcji rektora Uniwersytetu Łódzkiego na zaproszenie Akademii Nauk ZSRR. Wpierw oglądają paradę zwycięstwa, a potem uczestniczą w rautach. Nie ma mowy o dyskusjach naukowych, są tylko slogany marksistowskie rzucane przez radzieckich akademików i unikanie wszelkiej wymiany opinii. Atmosfera triumfalna, zwycięstwo nad faszyzmem, ale zza gromkich toastów dobiegają polską delegację echa procesu szesnastu przywódców Polski podziemnej. Kotarbiński notuje: 

“Płonęliśmy ze wstydu, że tu tkwimy. Łykaliśmy łzy wściekłości”

Nie jest to wyznanie człowieka zachwyconego nowym ładem. Jest to stwierdzenie kogoś, kto akceptuje świat jakim jest, bo wie, że innego mu nie dano i jedyne, co może zrobić, to uratować w nim to, co się da. I to robi.

Zadziwiające w powojennej biografii Kotarbińskiego jest to, że mimo odrębności pochodzenia, postawy intelektualnej i osobistej klarowności przekonań trwa na stanowiskach i kiedy wielu równie znamienitych akademików było odsyłanych na margines życia publicznego. Logika podejrzeń kazałaby szukać w tym ukrytych motywów świadczących o nikczemności naszego bohatera, który zdradą ideałów kupił sobie w jakimś momencie bezpieczeństwo własnej pozycji. 

Taka tabloidowa sensacja dobrze leży w naszych współczesnych uszach, ale  patrzę na to inaczej. Jestem przekonany, że jest w relacjach międzyludzkich moment, w którym szlachetność i prawdziwa osobista wartość potrafi wzbudzić nawet w jednostkach na co dzień miernych postawy odmienne od oportunistycznego standardu. To tylko domniemania, ale że są one w duchu poglądów głoszonych przez Kotarbińskiego , pozwolę sobie przy nich pozostać. 

Jest taka łacińska sentencja “qui tacent, clamant” – kto milczy, ten krzyczy, tłumaczone czasem jako “milczenie jest bardziej wymowne od słów”.  Była to taktyka stosowana przez Kotarbińskiego w trakcie jego działalności w oficjalnych gremiach w czasach powojennych. Kiedy nie mógł wypowiedzieć własnej opinii, wybierał milczenie, które miało dla innych jasny przekaz, ale ta wymowa była możliwa tylko dzięki jego obecności, więc obecność tą postrzegał jako obowiązek.

Możemy dyskutować, czy takie wielokrotne milczenie może być bardziej skuteczne niż jednorazowe uniesienie się tzw. honorem i głośne trzaśnięcie drzwiami, ale myślę, że w przypadku Kotarbińskiego się sprawdziło.

Przykłady.

W trakcie bycia rektorem Uniwersytetu Łódzkiego przynajmniej dwukrotnie odstąpił od pójścia po linii władzy i mimo wyraźnych nacisków nie potępił studentów biorących udział w manifestacjach antykomunistycznych, nie pozwolił, aby wyciągnięto wobec nich konsekwencje na uczelni. Jego ówczesny asystent Leszek Kołakowski mówił o tym tak: 

“Dążył do kompromisu, ale kiedy dochodziło do rozstrzygania ważnych spraw upierał się przy swoim. Taką postawę zachowywał jako rektor i potem także.”

Poddawany ciągłym naciskom mógł porzucić urząd w geście, który na pewno byłby zauważony, ale byłby na rękę władzom, z którą Kotarbiński toczył grę, której stawką była autonomia nauki. 

Ale Nec Hercules contra plures, więc w końcu został usunięty ze stanowiska rektora.

Ważyły się decyzje o usunięciu Kotarbińskiego z katedry Łódzkiej i Warszawskiej zakazem wykładania. Taki los spotkał wielu akademików w tamtym czasie. Szczególnie tych ze środowiska szkoły lwowsko – warszawskiej, z którego Kotarbiński się wywodził, byli oni zdecydowanie nie po linii ówczesnej ideologii. A jednak ten sam człowiek – Adam Schaff, który mając władzę skreślał innych profesorów z list wykładowców Kotarbińskiego zostawił. Kiedy po wielu latach Schaff dokona rewizji swoich poglądów i napisze książkę, która jego usunie na margines komunistycznego świata i to jeszcze w oparach antysemickiej nagonki, Kotarbiński napisze przychylną, wręcz ciepłą w tonie recenzję odstającą od linii powszechnej krytyki.

To że Tadeusz Kotarbiński mógł nauczać wcale nie oznaczało, że miał komfort pracy. Atmosfera, którą był otoczony przez komunistyczną propagandę sprawiała, że, podobnie jak przed wojną, nie miał wsparcia w instytucji, dla której pracował. Może nie spotykały go bezpośrednie fizyczne ataki, jak w latach 30-tych, ale nauczane przez niego przedmioty były lekceważone przez licznych studentów i nie spotykało się to z żadnymi sankcjami ze strony władz uczelni. 

Przykładem niech będą prowadzone przez Kotarbińskiego wykłady z Historii logiki, które gdy doszło do egzaminów nagle okazały się przedmiotem nieobowiązkowym, co wielu studentów wykorzystało, by nie przystępować do zaliczenia. Tym, którzy ze względu na szacunek dla profesora postanowili zdawać, po dokonaniu spisu ocen do indeksu Kotarbiński każdemu z osobna uścisnął dłoń mówiąc “jest pan człowiekiem honoru”.

Był osobą oficjalnie krytykowaną przez młodych naukowców reprezentujących linię partii. W pismach wydawanych przez środowisko akademickie ukazywały się zjadliwe ataki. Teksty niejednokrotnie obraźliwe.

Związany z władzą i skierowany na front walki ideologicznej Bronisław Baczko na podstawie swojej pracy magisterskiej opublikował obszerny tekst “O poglądach filozoficznych i społeczno – politycznych T. Kotarbińskiego” w którym oprócz wymienionego w tytule profesora atakuje również dziedzictwo szkoły lwowsko – warszawskiej. Kotarbiński odpowiada zwięźle “Dowiedziałem się z tej lektury, że moje poglądy (…) są w gruncie rzeczy zgoła inne, niż sobie dotychczas wyobrażałem.”

Po latach Baczko przeprosił Kotarbińskiego i jeszcze po pięćdziesięciu latach wspominał, że było to przykładem wielkoduszności profesora, to on  cały czas nosi to jako skazę na swoim sumieniu. Jak już mówiłem godna postawa potrafi nawet wyzwalać szlachetność tam, gdzie wydawałoby się, że jej nie ma. A z kolei milczenie, żeby było wymowne trzeba ubrać w odpowiednią formę.

Od czasów Gomułki sytuacja akademicka przedwojennych profesorów się uległa znacznej poprawie, ale system się nie zmienił. Dalej wymowne milczenie było skutecznym  sposobem opierania się zakusom władzy. Kiedy w ramach antysemickiej nagonki z redakcji czasopisma w pracach której Kotarbiński brał udział usunięto podejrzanych o “syjonizm”, stary profesor gratulował nowej redakcji zaproszenia nowych współpracowników, bo tylu ich wyśmienitych poprzedników już w niej nie ma. Wyrażona życzliwym tonem, niby pochwała miała wymiar ostrej krytyki.

Z jednej strony Kotarbiński brał udział w pracach oficjalnych komunistycznych organów. Z drugiej podpisywał listy popierające rodzącą się opozycję. Potrafił osobiście zwrócić się do Edwarda Gierka z prośbą o interwencję u czechosłowackich władz, aby pozwoliły przyjechać z wykładami do Polski opozycyjnemu filozofowi, a jednocześnie prowadził wykłady w Klubie Krzywego Koła, który był dla wielu opozycjonistów miejscem zdobywania solidnych intelektualnych szlifów. 

Kiedy w jednym z poprzednich wykładów opowiadałem o Kazimierzu Twardowskim i jego pedagogicznej charyzmie to chyba spośród uczniów Twardowskiego Kotarbiński był tym, który przejął od mistrza pałeczkę w tej sztafecie. Dbanie o możliwość edukacji kolejnych pokoleń, solidnej formacji intelektualnej zostało w przypadku Tadeusza Kotarbińskiego wzbogacone o bardzo silny wzorzec moralny i osobowy. Właśnie dlatego w jego przypadku warto mówić nie tylko o jego filozofii, ale również o jego biografii. Może właśnie dlatego porównanie do Sokratesa nie jest bezpodstawne. 

Ale teraz przejdźmy do prezentacji jego poglądów wyrażonych w pismach, a nie tylko w zajmowanych postawach.

Jeżeli chodzi o filozoficzny rodowód to, jak już wspomniałem, Tadeusz Kotarbiński był uczniem Kazimierza Twardowskiego. Jak wszyscy reprezentanci szkoły lwowsko – warszawskiej był bardzo przywiązany do formacji filozoficznej, która oparta była o silny związek z logiką matematyczną i jasnością myślenia, klarownością formy przekazu, unikaniem zagadnień wykraczających poza pojęcia dające się ściśle zdefiniować.

Takie właśnie miały być podstawy myślenia według Tadeusza Kotarbińskiego. Tak zamierzał swoją myśl rozwijać. Ale w odróżnieniu od wielu filozofów jego zamierzeniem nie było pogłębianie badań poszukujących gruntu dla dalszych rozważań. Nie zamierzał zgłębiać zagadnień pewności poznania i wielu innych typowych dla filozofii. Cel, jaki można wyczytać z jego deklaracji oraz wrażenie, jakie pozostawia analiza jego dzieła w całości pozwalają wysnuć wniosek, że Kotarbiński traktował filozofię jako środek do realizacji celów praktycznych.

W myśl tego jego spuściznę można podzielić na trzy działy, trzy filary, które mają być oparciem w ludzkim działaniu: 

  • reizm zwany później konkretyzmem
  • prakseologię
  • etykę

i w takim porządku będę omawiał poglądy Kotarbińskiego.

Co to jest reizm? 

Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa res czyli rzecz. Najprościej mówiąc jest to pogląd, który przyjmuje, że istnieją jedynie rzeczy. Konkretne rzeczy, dlatego potem pogląd ten w wydaniu Kotarbińskiego nazywany był konkretyzmem. Stwierdzenie niby banalne, ale proponuję zajrzeć do wykładu o Kazimierzu Twardowskim na naszej stronie promkultura.org/myslimypopolsku (oczywiście pisane bez polskich znaków), który przestrzegał psikusami, jakie robi nam język. Żeby tego uniknąć zalecał wnikliwą analizę znaczeń słów, ale Kotarbiński postanowił jakby uciąć te dylematy i znaleźć prostszą drogę do celu. Takich upraszczających filozofów było wielu w historii i najczęściej odbywało się to uproszczenie pod hasłem zerwania z tradycją, ale tak naprawdę świadczyło raczej o jej nieznajomości. Bo każde stwierdzenie typu “no, po prostu”, albo “jaki jest koń każdy widzi” może uciąć dyskusję, ale wartość ma jedynie retoryczną, bo wartość merytoryczna może szybko ulotnić się pod presją wnikliwych pytań tych, którzy znają trudności tkwiące w procesie poznania.

A zatem, kiedy Tadeusz Kotarbiński stwierdza, że istnieją po prostu rzeczy i tylko rzeczy, to nie wypowiada li tylko oczywistego sądu zdroworozsądkowego, ale odnosi się do bogatej tradycji filozoficznej i wpisuje się w pewien porządek myślowy z całym jego zapleczem teoretycznym.

Jeżeli byście Państwo chcieli filozofom włożyć kij w mrowisko, to zapytajcie ich o spór o uniwersalia. 

Spór o uniwersalia to jedno z kluczowych zagadnień filozoficznych, nad którym dysputa toczy się nieprzerwanie od dwóch i pół tysiąca lat. Zaczęło się u Platona, potem Arystoteles stwierdził, że jego barczysty mistrz nie miał racji i tak przez dwa tysiąclecia dyskusja trwa nieprzerwanie, a każde pokolenie dopisuje do niej swoją wersję poglądów na sprawę. Do tej sztafety pokoleń dołączył na początku XX wieku Tadeusz Kotarbiński.

Ale o co chodzi?

Spór o uniwersalia. Uniwersalia czyli tzw powszechniki. Powszechniki czyli pojęcia ogólne, którymi opisujemy otaczającą nas rzeczywistość. Ogólne, czyli jakie?

Jeżeli za pojęcie jednostkowe przyjmiemy wyrażenie “koń” to rozpoznajemy, że koń jest koniem, bo znamy jakąś “koniowatość”, która pozwala nam stwierdzić, że to koń właśnie, a nie na przykład żaba, bo nie stwierdzamy w tym czymś nic z “żabowatości”. 

No proste, prawda? 

Tylko w porządku poznania, co mamy najpierw konia czy koniowatość, żabę czy żabowatość?

Możemy uznać to za spór typu co było pierwsze – jajko czy kura? Ale o ile taki spór rozwiązujemy w zależności od tego, czy akurat szykujemy obiad czy śniadanie, to w przypadku sporu o uniwersalia otwiera on nas na kwestie bardziej fundamentalne, bo poza porządkiem poznania mamy również porządek istnienia, do którego porządek poznania ma się odnosić. Pytanie jaka jest prawda jest też pytaniem o to, czy, a jeśli tak, to jak jak możemy ją poznać, a to interesuje nas wszystkich. To ma wymiar praktyczny.

Wracając do starożytnych, to Platon stwierdził, że “koniowatość” jest bardziej istotna niż “koń” dlatego nazwano go idealistą. Idea czyli ogólne pojęcie konia jest podstawą bytu każdego konkretnego konia i to idea istnieje realnie, kiedy konkretny koń jest tylko bladym cieniem tej idei. Obrazowo można sobie to przedstawić tak, że każdy koń jest “podczepiony” do idei swojej “koniowatości”.

Z kolei Arystoteles przyjął inne rozwiązanie. Owszem. Pojęcia ogólne istnieją, ale nie samoistnie. Nie ma “koniowatości” innej niż ta, która tkwi w każdym koniu. Czyli wszystkie znane nam konie tworzą nasze pojęcie o swojej idei. Proponowane przeze mnie przed chwilą przedstawienie obrazowe przyjęłoby zatem odwrotny kształt – to idea “koniowatości” jest podczepiona do każdego konia.

Te dwa stanowiska oraz wszystkie pośrednie pociągają za sobą konkretne konsekwencje, bo w ich kontekście tworzymy sobie obraz naszej rzeczywistości w sensie fundamentalnym, na tym obrazie opieramy wizje poszczególnych dziedzin naszych aktywności intelektualnych, tak kształtujemy podejścia nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne. Bo jeśli porzucimy konia, a zaczniemy się zastanawiać nad człowiekiem, to nagle kwestia co jest bardziej realne człowiek czy ludzkość może nabrać wymiaru etycznego i wymagać od nas odpowiedzi np. na pytanie Kajfasza znane z Biblii czy “lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród”? 

W takiej sytuacji przestajemy czuć, że spór o uniwersalia to tylko filozoficzne zabawy rozumem.

Rozstrzygnięcie tego sporu, jakie wybrał Tadeusz Kotarbiński zbliżone jest do stanowiska zwanego nominalizmem. Nominalizm wziął nazwę od łacińskiego nomen czyli nazwa. Uznawał że pojęcia ogólne nie istnieją. Są tylko tworem intelektu, nazwami nadanymi produktom pracy umysłu bez odniesienia w świecie rzeczywistym. Takie podejście pozwoliło Kotarbińskiemu odrzucić poglądy Franza Brentany, który wpłynął przecież i na Twardowskiego, ale również na Husserla i Ingardena, którzy rozwijają fenomenologię przyznającą istnienie szeregom bytów istniejącym tylko w ludzkim umyśle.

Kotarbiński poszedł w swoim reizmie – konkretyzmie jeszcze dalej. Wyróżnił dwa rodzaje przedmiotów o jakich mówimy: 

rzeczy i onomatoidy.

Rzeczy Kotarbiński pojmował jako materialne przedmioty doświadczenia zmysłowego. Realnie istnieją tylko ciała, nie dopuszczał istnienia czegoś takiego, jak dusza – była ona dla niego jedynie funkcją ciała.

W takim ujęciu reizm – konkretyzm był miał wymiar zarówno ontologiczny, czyli odnoszący się do tego, co istnieje, jak i semantyczny, czyli określający to, do czego odnosi się język.

Jako zjawiska językowe traktował onomatoidy, czyli wyrażenia, którym w świecie rzeczywistym, świecie rzeczy nie odpowiada żaden realnie istniejący konkret. Obecność onomatoidów w języku sprawia, że przypisujemy wielu słowom wymiar realny, a tym samym nasze poznanie jest wodzone na manowce, nasze dyskusje stają się niejednokrotnie jałowe, a działanie oparte na takich przesłankach niecelowe.

Żeby zobrazować zagadnienie onomatoidów przytoczyć można np. pojęcie zmiany. Kotarbiński twierdził, że nie istnieje coś takiego jak zmiana, a jedynie przedmiot, który raz jest taki, a raz inny. Przytaczając jego słowa przypisywać takim pojęciom realność, to jakby mówić, że “klinik składa się z chorób, wyleczeń i zgonów.. bez pacjentów, lekarzy, pielęgniarek i sprzętów”.

Postulatem idącym za taką koncepcją było oczyszczanie języka, szczególnie języka filozofii z tego typu wyrażeń. Postępująca konkretyzacja wypowiedzi miała być realizowana przez zastąpienie zdań zawierających onomatoidy na zdania zawierające tylko nazwy rzeczy.

Takie stanowisko, jakkolwiek wpisujące się postulaty szkoły lwowsko – warszawskiej, aby dbać o jasność wypowiedzi, o należyty aparat pojęciowy, racjonalizm dyskusji i tym podobne, to jednak spotykało się z żywą krytyką właśnie ze strony logicznie zorientowanych innych reprezentantów tej grupy filozofów. Poszczególne elementy były dyskutowane, co ukazywało trudność utrzymania przesłanek wywiedzionych na podstawie przyjętych przez Kotarbińskiego założeń. Te spory specjalistów prowadziły do powtarzanych przez samego autora deklaracji, że

“Konkretyzm w pełni dojrzały głosi z całą stanowczością tylko program. Zapowiada mianowicie, że z maksymalną uporczywością będzie uwalniać się wszędzie od nazw pozornych.” 

Takie słowa Kotarbińskiego można uznać w pewnym sensie za kapitulację wobec zarzutów, ale z drugiej strony za ukłon w stronę zdroworozsądkowego nastawienia szkoły lwowsko – warszawskiej i Kazimierza Twardowskiego. Nastawienie, dla którego wielu filozofów szuka solidnego uzasadnienia. A zatem konkretyzm znajduje swoją wartość jako postulat i wyraz pragnienia, ale jeśli chodzi o wartość dowodową, to wymaga jeszcze wiele pracy, której dalszego ciągu póki co nie widać. 

Kwestią dyskusyjną pozostaje – dlaczego?

Przejdźmy do drugiego zagadnienia, któremu Kotarbiński poświęcił swoje zawodowe życie. Prakseologia czyli teoria sprawnego działania. 

Syntezą poglądów Kotarbińskiego jest jego dzieło “Traktat o dobrej robocie”. Legenda głosi, że Kotarbiński pisał “Traktat…” w trakcie przejazdów między Łodzią a Warszawą, kiedy był wykładowcą jednocześnie w obu tych miastach. Pociągi były wtedy pozbawione oświetlenia, więc miał pracować przy świeczce, chcąc maksymalnie wykorzystać czas, jakim dysponuje. 

Myślę, że książka jest kwintesencją jego poczucia misji pedagogicznej. 

Jest to analiza spraw mogłoby się wydawać oczywistych, ale może dlatego właśnie nie był to temat podejmowany. Niewielu miał Kotarbiński poprzedników.

O ile szczegółowe instrukcje działania wchodzące w zakres przeróżnych technologii są rzeczą normalną o tyle ogólne założenia jakiegokolwiek działania, czyli to, co leży u podstaw każdego wysiłku zmierzającego ku realizacji określonych celów nie było przedmiotem namysłu. 

Kotarbiński podejmuje się definicji podstawowych pojęć z zakresu organizacji pracy. Wyłuszcza czym jest narzędzie, a czym pomieszczenie, czym środki, a co to urządzenia. Rozważa pojęcia takie jak skuteczny, przeciwskuteczny. Rozróżnia dokładność i ścisłość. Analizuje zależność ekonomiczności od tego, co nazywa czystością działania. Zagadnieniem dla niego jest przygotowanie działań i snuje rozważania w ciekawym stylu: 

“Trafnie powiedziano, że tajemnicą dobrej improwizacji jest dobre przygotowanie. Paradoks ten wyraża trzeźwą i prostą w gruncie rzeczy prawdę. Istotnie temu łatwo przychodzą do głowy z nagła szczęśliwe pomysły, kto jest do nich ogólnie przygotowany.”

I całość dzieła poświęcona jest takim “trzeźwym i prostym w gruncie rzeczy prawdom”.

Szukając inspiracji do kolejnych rozważań z zakresu prakseologii czerpie w bardzo różnorodnych źródeł. Docenia zarówno opinie prostych robotników, jak i klasyków filozofii. Dla przykładu, wyznanie niewidomej pracownicy:

“Od kilkunastu dni szczotkarstwo absorbuje mnie trochę mniej, bo się odzwyczaiłam od dwóch zbędnych chwytów, przez co norma dzienna prędzej jest wykonana. Jaka to ulga!”

a wtóruje jej  Arystoteles:

“Tego, co winniśmy robić, uprzednio się nauczywszy, uczymy się robić dopiero robiąc to właśnie”

albo Franciszek Bacon głoszący, że przyrodę opanowuje się tylko wtedy, gdy się jej ulega.

I tak dalej i tak dalej. Niby same oczywistości. Czy warto o tym pisać? Można powiedzieć, że przez Kotarbińskiego przemówił duch pozytywistyczny, który ma na uwadze wychowanie do rozwoju, a ten może oprzeć się tylko na solidnie wykonanej pracy. I myślę, że trafiał w potrzeby społeczeństwa, które można w szerokiej masie, wyłączając chlubne wyjątki, uznać za pozbawione kultury pracy, szacunku dla materiałów, czasu pracy, narzędzi, przepisów bezpieczeństwa. 

Pierwsze zarysy tego dzieła Kotarbiński zaczął robić w latach dwudziestych XX wieku. Gotowy wykład w postaci “Traktatu o dobrej robocie” ukazał się w 1955 roku. 

Tamten moment w historii Polski powinien mu sprzyjać, ale czy tak było? Raczej nie.

Państwo robotnicze, jakim mienił się być PRL nie bardzo było zainteresowane robotą. Choć na sztandarach wypisywane były slogany współzawodnictwa pracy, większą karierę niż hasło dobrej roboty robiło powiedzenie “czy się stoi, czy się leży… dwa tysiące się należy.”

A nawet sam tytuł miał w sobie coś z języka komunistycznej propagandy, co pewnie nie przyczyniło się do zwiększenia zainteresowania lekturą. Hasło dobrej roboty pojawiło się nawet w komedii Barei w ironicznym kontekście. Choć nakłady książki nie były małe, to recepcja, jak można mniemać znikoma. 

Czy dziś książka Kotarbińskiego straciła na aktualności? Nie sądzę, jej elementarny charakter daje jej walor pewnej uniwersalności, ale nie widać chętnych do szerszego propagowania wiedzy o tym, jak robić dobrze. Może dlatego, że każdemu wydaje się, że wie. A jak jest. Rozejrzyjcie się Państwo dookoła.

O ile reizm i prakseologia wydają się być dziedzictwem porzuconym, to trzecie pole aktywności Kotarbińskiego – etyka może jeszcze doczekać się swoich kontynuatorów. Dlaczego? Pod względem poglądów etycznych stanowił ewenement, gdyż była to chyba jedyna znacząca próba zbudowania etyki niezależnej. Próba tym bardziej atrakcyjna, że poparta podziwem, jakim osobę Kotarbińskiego otaczali współcześni. A zatem nauka przemawiająca przykładem swojego twórcy.

Podstawowe założenie, jakie Kotarbiński przyjął dla swojej etyki, to że ma być ona niezależna. 

Niezależna od czego? 

Pierwszej odpowiedzi udzielił wyborem niejako życiowym, mianowicie, choć wychowany był w tradycji katolickiej, to w wieku młodzieńczym od wszelkiej religii się odwrócił. Postawie tej pozostał wierny do końca, choć niektóre źródła podają, że na łożu śmierci się nawrócił, ale sądząc po relacjach świadków, to został opatrzony katolickimi sakramentami, ale już bez świadomego udziału, więc o zmianie orientacji światopoglądowej mówić się nie powinno.

Pewnym jest, że Kotarbiński opowiadał się za ateizmem, ale przeciwko bezbożnictwu. Pierwsze jest naturalną postawą racjonalisty wobec kwestii wykraczających poza bezpośrednie doświadczenie. Bezbożnictwo zaś to postawa arogancji przeciwko ludziom wierzącym i kulturze opartej o zasady tej, czy innej wiary. 

Nie zmienia to faktu, że, szczególnie przed wojną, występował polemicznie wobec przejawów klerykalizacji życia publicznego, ale zamierzeniem jego nie było występowanie przeciwko zasadzie wolności i tolerancji religijnej. Swoją, czasem zjadliwą krytykę Kościoła Katolickiego tłumaczył tak w liście do Kazimierza Twardowskiego:

“Nie byłbym przystał do organizacji wolnomyślicielskiej (…) gdyby nie były mnie wytrąciły ze stanu milczenia wypadki właśnie uniwersyteckie: angażowanie się profesorów w propagandę dogmatu wniebowstąpienia NMP (…) oraz haniebne występy bojowych antysemitów”.

Zakładał, że religia wygaśnie z czasem wskutek postępów rozwoju edukacji społeczeństwa, za którym pójdzie propagacja postaw racjonalistycznych.

Niezależność etyki miała być również sposobem na uwolnienie jej od uzasadnień moralnych takich jakie postulowali utylitaryści. Tego dotyczyła jego rozprawa doktorska. Krytykował w niej poglądy Milla i Spencera. Można je pokrótce streścić tak, że za dobre utylitarysta uznaje to, co dostarcza największej sumy pozytywnych doznań. A zatem jeśli kradzież 100 złotych dostarczy większej satysfakcji biedakowi niż zgryzoty bogaczowi, który był tej sumy właścicielem, to czyn taki jest etycznie pozytywny. Na to Kotarbiński się nie godził. 

Generalnie etyka ma być wolna od wszelkich uzasadnień światopoglądowych, ontologicznych, epistemologicznych, nie powinna być krępowana żadnymi założeniami metaetycznymi.

No dobrze, ale po etyce oczekujemy konkretnych wskazówek dotyczących tego, jak mamy postępować, więc jaka etyka według Kotarbińskiego powinna być?

Tak, jak opisywał swoje doświadczenie porzucenia wiary, tak jednak nie odrzucił idących za tym norm etycznych. Światopogląd zachował chrześcijański, a odrzucał jedynie warstwę religijnych uzasadnień. Głosił tezy, że porządek moralny stanowiący trzon wszystkich systemów etycznych jest wspólny i tym samym, jako uniwersalny jest oczywisty sam przez się, a nie trzeba do jego uzasadnienia sięgać w zaświaty.

Szedł nawet dalej w ogólno-etycznym założeniu, że wypracowanie szczegółowego i kompletnego systemu etyki jest niemożliwe: 

“Za dużo we mnie tkwi sceptycyzmu co do możliwości wypracowania uszczegółowionego systemu dyrektyw mądrości życiowej, spełniającego warunki intersubiektywnego uzasadnienia. Przy czym zawodowe traktowanie nauczania etyki wyczuwam jako coś niezgodnego z istotą jej problemów”.

Jak zatem powinniśmy sobie poradzić z problemami etycznymi? Kotarbiński odwoływał się do podstawowej intuicji moralnej, jaka właściwa jest racjonalnemu człowiekowi w jego empirycznym doświadczeniu. I mimo, że po stronie jednostki pozostawiał rozstrzygnięcia moralne, to był zdecydowanym przeciwnikiem relatywizmu. Wartości moralne mają charakter absolutny i sumienie jest narzędziem do ich rozeznawania.

Ideałem etycznym Kotarbińskiego był człowiek, którego określimy mianem porządnego. Człowiek czcigodny. 

Chcąc umożliwić zrozumienie takiej postawy wysuwał szereg opozycji odróżniających etyczne oceny pozytywne od negatywnych:

Męstwo – tchórzostwo

ofiarność – egoizm

prawość – nieprawość

panowanie nad sobą – brak woli

Idąc tokiem takich rozważań ostatecznie określił taką modelową jednostkę mianem spolegliwego opiekuna. Słowo “spolegliwy” może nas trochę zmylić, bo potoczne jego rozumienie sugeruje, że to ktoś “taki, który łatwo ustępuje i podporządkowuje się innym”, ale rozumienie Kotarbińskiego jest inne. 

Spolegliwy opiekun, to ktoś “taki, który wzbudza zaufanie i można na nim polegać”, o kim wiadomo, 

“że nie zawiedzie ani przyjaciela w potrzebie, ani tych, których wziął w opiekę, ani sprawy, którą słusznie przyjął za swoją, ba, że i ci, z którymi musi walczyć, mogą być pewni, że dołoży starań, by nie wyrządzić im żadnego cierpienia ponadto, którego będzie domagała się obrona przyjaciela, podopiecznego, sprawy wyróżnionej”.

W tym cytacie, obok opisu ideału etycznego, mamy też obecną u Kotarbińskiego dyrektywę umiaru działaniach negatywnych. Mówi się, że był pacyfistą, ale jako realista dopuszczał konieczność walki, ale nigdy ponad konieczną miarę, nigdy nie zadawać więcej ciosów, niż warunki to określają. Podobnie odnosił się do kwestii kar. Według niego sprawca czynu złego również potrzebuje pomocy i opieki. Nie jest to zdroworozsądkowy pogląd hołdujący potocznej moralności. To właśnie Kotarbińskiego interpretacja Ewangelii jako źródła moralności współczucia. 

Tu mamy wyrażone poglądy bardzo bliskie współczesnym teoriom moralnym, jakie można zaobserwować we współczesnej pedagogice, psychologii, etyce. A to nie jedyne.

Poproszony o głos w kwestiach demoralizacji młodzieży, napisał tekst, w którym stwierdzał, że jeżeli taka występuje, to najpewniej jest następstwem demoralizacji dorosłych, którzy zamiast dawać przykład wywołują odruchy sprzeciwu swoimi obłudnymi postawami. 

Wśród jego twórczości dużo jest takich perełek świadczących o otwartości umysłu starego profesora. Jeśli do tego zestawimy jego życiorys, który obszernie przytoczyłem w pierwszej części tego wykładu, to chyba nie muszę więcej przekonywać, że była to postać nietuzinkowa i jego spuścizna, szczególnie w zakresie pism etycznych może stanowić dla nas bogatą inspirację. Nawet jeśli pisma te pozostawiają duże pole niedopowiedzenia i zmuszają do interpretacji własnej. No ale chyba na tym właśnie polega dojrzałość, do której filozof powinien nas przygotować miast dawać gotowe rozwiązania. 

Doskonale ujął to Leszek Kołakowski charakteryzując etykę Kotarbińskiego: 

“pozwala na więcej kompromisów aniżeli Kantowska, i o tyle do naszego świata lepiej przystaje, ale nie pozwala na świństwo; a co jest świństwem, niech nikt nie udaje, że nie wie”.

I z tą myślą Państwa zostawię.

Dziękuję za wspólnie spędzony czas.

Zachęcam do subskrypcji naszego kanału PROM*Kultura, dzięki czemu będą Państwo na bieżąco informowani przez Wielkiego Brata o nowych video, które tu zamieścimy.

Chciałbym także zachęcić do podzielenia się refleksjami po tym wykładzie w komentarzach pod filmem oraz na naszym profilu PROM*Kultura na fejsbuku.

Wierzę, że filozofia to nie suche myśli, ale okazja do spotkania się ludzi i wymiany poglądów, a choć formuła nagrań wideo nie daje takiej możliwości, to media społecznościowe jak najbardziej, więc jeżeli mają Państwo jakieś pytania, propozycje i uwagi, to zachęcam do rozmowy.

Dziękuję i zapraszam na kolejne spotkania.