fbpx

Szanowni Państwo,

nazywam się Paweł Paniec i jest to nasze drugie spotkanie w ramach cyklu “Gdańsk i jego wartości”. 

“Gdańsk i jego wartości” to projekt przygotowany przez Stowarzyszenie PROM*Kultura przy wsparciu finansowym Miasta Gdańsk, który ma na celu przyjrzenie się tożsamości naszego miasta i jego mieszkańców od nietypowej jak dla takich rozważań strony, mianowicie patrzymy na to miejsce i ludzi z nim się identyfikujących okiem filozofa.

Czemu tak właśnie?

W trakcie pierwszego wykładu wysunąłem hipotezę, że Gdańsk to nie tylko miasto w przestrzeni, to nie tylko zbiór zdarzeń w historii, ale to również projekt filozoficzny. Skąd taki pomysł? 

Przyjrzyjmy się herbowi Gdańska, nie temu zwykłemu, który znamy wszyscy czyli dwóm krzyżom pod koroną na czerwonej tarczy, ale jego wersji rozbudowanej, zwanej oficjalnie herbem wielkim, w którym opisany przed chwilą emblemat podtrzymują dwa lwy, one też są znane jako symbol Gdańska, a pod nimi wstęga z łacińskim hasłem “Nec temere, nec timide”. I właśnie napis na tej wstędze zwrócił moją uwagę. Bo co to znaczy?

Proste tłumaczenie na język polski brzmi “Bez strachu, ale z rozwagą” albo “nie zuchwale, nie strachliwie”. A zatem jest to hasło, które każe nam się zastanowić nad naszym postępowaniem. Bo owszem, mówi wprost o pewnym sposobie postępowania, ale nie wskazuje dokładnie, co to za postępowanie ma być. To niewątpliwie zaleta herbowego zawołania, bo dzięki temu możemy taką sentencję poczytać jako uniwersalną, która może mieć zastosowanie tak samo w czasach zamierzchłych, jak i dzisiaj.

Tutaj mała dygresja. Czuję się w obowiązku przyznać się do pewnego nadużycia względem historycznej ścisłości, kiedy mówię w ten sposób o herbowej dewizie Gdańska. Mówię o niej jakby wywodziła się z antycznych ksiąg i towarzyszyła starożytnym gdańszczanom od niepamiętnych czasów. Przywołuję je, jakby gdańszczanie pozdrawiali się tym hasłem  jeszcze w czasach, kiedy herbem miasta była bujająca się na falach bałtyku koga, bo tak wyglądał on zanim nastała forma, o której mówiłem powyżej. A prawda jest taka, że tak nie było. Hasło to jest stosunkowo młode. Młodsze nawet niż żywot języka, w którym zostało zapisane – łaciny. Powstało w czasie, kiedy łacina wychodziła już z użycia i wyrażenie tej sentencji językiem starożytnej i średniowiecznej Europy miało zapewne dodać tylko uroku i nobliwości wypowiadanym słowom. 

A wyrażenie powstało w XIX wieku i autorami jego są dziennikarze gdańskiej gazety “Danziger Zeitung”. Pierwszy raz pojawiło się w jej wydaniu z 6 lutego 1861 roku.

A zatem jeśli porównamy to do około tysiąca dwustu lat udokumentowanej historii Gdańska, możemy przytomnie stwierdzić, że sprawa jest dosyć świeża, a zatem moje opowieści o przesłaniu sprzed wieków, jakie zostawili nam wyryte w kamieniu starożytni gdańszczanie są równie prawdopodobne, jak opowieści o Wielkiej Lechii i legendy o jednorożcach.

Zarzut poważny, a zatem muszę się obronić. 

Otóż, choć sformułowanie jest relatywnie młode, to wyraża ono coś, co towarzyszy Gdańskowi w całym przekroju jego dziejów. Jest podsumowaniem, pewną średnią wyciągniętą z analizy jego historii. Zapewne dlatego, bo przecież nie przez sentyment z nagłówka gazety trafiło w oficjalny urzędowy obieg, ale dlatego, że mówi słowa, które opisują postępowanie gdańszczan dawnych i wskazują, jak działać mają kolejne pokolenia.

A zatem choć słowa nowe, to myśl niekoniecznie. Albo raczej, może pewne prawdy wyrażające się w czynach, znajdują swoje bezpośrednie sformułowanie dopiero z upływem czasu, co wcale nie przeczy, że przed tego czasu upływem nie były w mocy i nie były tak samo prawdziwe.

Jest takie powiedzenie przypisywane Heglowi charakteryzujące istotę mądrości: sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, czyli że świadomość, w tym również samoświadomość, zyskujemy dopiero, kiedy mija już to, czego ona dotyczy. Jako ludzie, a siłą rzeczy – jako Gdańszczanie

Czy II połowa XIX w. była zmierzchem w dziejach Gdańska, to inny ciekawy wątek, ale na osobne rozważania.

Koniec dygresji, z poplątanych ścieżek historii wracamy do Gdańska jako projektu filozoficznego i gdańskiego zawołania herbowego “Nec temere, nec timide”.

Jak już wspomniałem, mówi nam ono jak, ale nie mówi co? Innymi słowy skłania nas do namysłu nad naszym postępowaniem, do poszukiwania kryteriów jego oceny, a można powiedzieć, że nawet w duchu stoickim zachęca nas do praktykowanych przez starożytnych filozofów ćwiczeń duchowych, które pomogą nam wypracować należytą postawę życiową. A w parze do tego idzie namysł nad tym “co”, które jest treścią postępowania.

To, proszę Państwa, jest właśnie projekt filozoficzny. Podejmujemy zatem wyzwanie z przeszłości i zastanowimy się, co może dla nas znaczyć “Nec temere, nec timide”. 

Jeszcze dwie rzeczy z poprzedniego spotkania są warte przypomnienia. 

Pierwsza, to że potrzeba spojrzenia na Gdańsk jako na projekt filozoficzny to nie tylko kwestia zagadki z przeszłości, ale również kwestia specyficzności sytuacji tego miejsca. Gdańsk na przestrzeni dziejów przeszedł przez zmienne koleje losów z częstotliwością zwrotów akcji jak w filmie sensacyjnym, a to z kolei rzutuje na dużą niestabilność tożsamości, której możemy się spodziewać po miejscu, które mieni się coraz to nowymi obliczami. A jednak trwa ono cały czas jako Gdańsk.

Druga rzecz wynika bezpośrednio z pierwszej. Dotyczy mieszkańców miasta nad Motławą. Tutaj nie ma ciągłości generacyjnej. My, aktualni gdańszczanie nie mamy nic wspólnego z tymi, którzy mieszkali tu 100, 200, czy 500 lat temu. A nawet tamci dawni gdańszczanie, choć w większości rodzili się i umierali tu pokolenie po pokoleniu byli stale poddawani napływowi nowych, bardzo różnorodnych mas ludzkich, przejmowali i adaptowali nowe wzorce kulturowe i obyczajowe. A nawet po dziś dzień jesteśmy w większości gdańszczanami z wyboru, a wybór takiej tożsamości nie wygasa nawet po wyprowadzce stąd – więź uczuciowa trwa.

A takie podejście wymaga samookreślenia. Emocje, którymi obdarzają to miasto mieszkańcy obecni, byli i potencjalni opierają się nie tylko na upodobaniu do czystego powietrza, przyjemnie wyglądającej architektury, która przekonuje nas, że uczestniczymy w tysiącletnim dziedzictwie, czy przyjemnym krajobrazom dookoła. Nie polega też tylko na perspektywach, jakie stwarza duże miasto w zakresie edukacji, możliwości zarobkowania czy innych udogodnień. To też. Ale Gdańsk przyciąga ludzi również klimatem pozamaterialnym. Tak zwanym genius loci, duchem miejsca, a to z kolei opiera się na wartościach, jakie były tu na przestrzeni wieków, na wszystkich niezbyt długich prostych, a przede wszystkim na zakrętach historii wcielane w życie. Gdańszczaninem chce się być, bo to coś więcej niż adres.

A co więcej?

Tak zwane mity gdańskiej tożsamości to zagadnienie obszerne, a w naszym zamierzeniem w tym projekcie jest przyjrzenie się ich pozytywnej części. Tej która była cenna dla dawnych gdańszczan i nadal, jak sądzę jest tu w cenie. Oczywiście w pozamaterialnym sensie.

Jako wizualizacje gdańskiej tożsamości, według mnie na dobry początek wystarczą dwa zabytki. Oczywiście znalazłoby się takich więcej, ponadto mamy bogatą literaturę i inne jeszcze dzieła, ale dwa zabytki mówią o Gdańsku dość, żeby się móc w nim odnaleźć mentalnie i od tego zacząć.

Są to dwie bramy: Brama Stoczni Gdańskiej i Złota Brama. 

Są to bramy – symbole, nie mają one realnego bramnego przeznaczenia, ale służą doskonale jako przejście w świat gdańskiej przestrzeni idei. 

Bramę Stoczni odsunę na bok w naszych rozważaniach, bo bardziej nas tutaj interesować będzie ta starsza. 

Powstała w pierwszej połowie XVII wieku. Najpierw w latach 1612 – 1614 wzniesiono budynek. Dokonał tego zasłużony dla Gdańska architekt i rzeźbiarz Abraham van den Block, syn równie zasłużonego dla Gdańska architekta i rzeźbiarza Wilhelma van den Blocka.

Jacek Friedrich określił ten budynek jako “najklasyczniejsze w formie dzieło architektury gdańskiej” a powstała kiedy Gdańsk był w szczytowej fazie rozkwitu gospodarczego i politycznego. Miała to wspaniałą kondycję miasta manifestować. De facto nie była pomyślana w żadnym innym celu, bo nie była w tym miejscu już potrzebna kolejna brama, a i stara miała się nie najgorzej, ale nie wyglądała. Gdańskie fortyfikacje miały już od lat zasięg o wiele szerszy i inne bramy strzegły jego granic. Dlatego zapewne przypomina łuk triumfalny. Gdańszczanie chcieli się szczycić swoimi osiągnięciami.

Od samego początku musiała olśniewać, stąd jej nazwa. Bo pierwotnie zwana była Bramą Długouliczną – Langgasser Tor. I pod taką nazwą była znana de facto do końca XIX wieku, a właściwie do II wojny światowej. Ale gdy na początku XVII wieku ujrzał ją wizytujący w Gdańsku węgierski szlachcic Marton Csombor wywarła na nim takie wrażenie, że we wspomnieniach zapisał ją pod nazwą Złota Brama. Brzmi to prestiżowo i zgrabnie, więc nie ma się co dziwić, że po II wojnie światowej Złota wyparła zupełnie Długouliczną, również dlatego, by zatrzeć wszelkie ślady kultury a w tym i języka niemieckiego w naszym mieście.

Może i była olśniewająca, ale ówczesnym gdańszczanom widać było tego mało. Bo po 30 latach od jej wybudowania postanowili dodać jej jeszcze uroku, a także i treści. W 1648 roku na szczycie bramy postawiono 8 rzeźb wykonanych przez Piotra Ringeringa. Były to rzeźby alegoryczne i utożsamiały Pokój, Wolność, Obfitość i Sławę. Od wnętrza miasta, czyli od ul. Długiej wypinają klasycystyczne piersi Zgoda, Sprawiedliwość, Pobożność i Rozwaga (Mądrość).   

A zatem obok efektu prestiżowego pojawił się drugi motyw, który kierował zleceniodawcami. Brama stawała się pewnym manifestem ideowym, światopoglądowym – filozoficznym.

Ta brama “mówiła” już nie tylko “jesteśmy bogaci, jak mało kto i nawet jeśli jesteś królem, to wiedz, że Gdańsk też jest potężny’ ale mówiła również: “tutaj kierujemy się takimi, a nie innymi wartościami, chcesz być gościem? posmakuj. Chcesz zostać obywatelem miasta? weź je jako swoje. wchodzisz tu, więc wybierasz takie, a nie inne postawy.” 

Obok dóbr materialnych stanęły dobra intelektualne, moralne, duchowe. Można by nawet powiedzieć, że nie obok, ale ponad nimi.

Gdańskość w tym ujęciu to nie tylko przekroczenie granic topograficznych, ale to również wybór światopoglądowy i temu, co się za nim kryje będziemy się przyglądać.

Skoro przeszliśmy z dziedziny dóbr materialnych na pole dóbr intelektu czy duchowych, czyli tych które badamy przy użyciu rozumu, to wprowadźmy trochę porządku do naszych rozważań i wyjaśnijmy kilka pojęć, które będą nam przydatne w tym i kolejnych wykładach.

Jak powiedzieliśmy wcześniej na szczycie Złotej Bramy stanęły rzeźby alegoryczne, bo tak zwykło się je nazywać. A co to jest alegoria?

Dante, mówiąc o poezji, ale zapewne da się to odnieść i do innych sztuk, mówił, że alegoria “jest prawdą ukrytą pod przyjemnym kłamstwem”. I doskonale to opisuje sytuację, którą obserwujemy w przypadku Złotej Bramy. Mamy piękne rzeźby, kształty kobiece, ale wykute w zimnym kamieniu. Żeby dotrzeć do twórczego zamysłu, trzeba przyjrzeć się przedmiotom i tym, czym obdarzył je artysta. Czyli oprócz pięknej formy, musimy wykonać pracę intelektu, odkryć zagadkę, jaką dla nas przygotował twórca. Przyglądając się postaci, jej postawie, wyglądowi, przedmiotom, które są razem z nią przedstawione albo innym elementem w przedstawieniu z nią powiązanym, możemy rozpoznać, jaka treść się za tym dziełem sztuki kryje. 

Bo to właśnie jest alegoria przedstawienie czegoś abstrakcyjnego, czegoś z porządku duchowego, czy intelektualnego za pomocą określonych środków materialnych. Konkretne alegorie mają przypisane sobie atrybuty czy emblematy, których znaczenie opiera się na obowiązujących w danym kręgu kulturowym konwencjach. A zatem można uznać, że sztuka alegoryczna nie jest przeznaczona dla wszystkich, ale wyłącznie dla tych, którzy potrafią ją odczytać. Nie jest to zatem, w zamierzeniu zleceniodawców, projekt demokratyczny, wymaga przygotowania, żeby móc z nim w pełni obcować.

Przedstawienia alegoryczne nazywa się czasem przedstawieniami symbolicznymi, choć nie jest to ściśle poprawne, gdyż definicje informują nas, że alegorie mają jasno określone znaczenie, a symbole wskazują nam na pewne zjawiska, ale ich rozumienie pozostaje otwarte na wielorakie interpretacje. 

Obrazowo różnicę między alegorią a symbolem przedstawić sobie można jak różnicę między zagadką a tajemnicą. Ta pierwsza ma swoje rozwiązanie i prostą odpowiedź. Druga zaś to efekt konfrontacji ze zjawiskami, które przekraczają możliwości intelektu. Tajemnica nie jest rebusem do rozwiązania, ale przedmiotem kontemplacji, dzięki której odkrywamy kolejne warstwy rzeczywistości. Tak też symbol zachęca nas do rozpoczęcia podróży poznawczej, a nie zabiera nas od razu do jej celu.

Definicje definicjami, ale jak jest w przypadku przedstawień ze Złotej Bramy? Symboliczne czy alegoryczne? 

Odpowiedziałbym – to zależy.

Bo Jeżeli przyjrzymy się im bezpośrednio, to niewątpliwie są alegoryczne. Każda ma atrybuty przypisane ściśle określonym znaczeniom, więc nie powinniśmy mieć wątpliwości. Ale jeżeli spojrzymy na te znaczenia, które kryją się za alegoriami, to sprawa przestaje być taka prosta. Pokój, Wolność, Obfitość i Sława, Zgoda, Sprawiedliwość, Pobożność i Rozwaga. Każde z tych pojęć to temat rzeka. To zagadnienia, z którymi ludzkość mierzy się od lat szukając właściwego sposobu ich rozumienia. Mamy tu do czynienia z ośmioma kwestiami filozoficznymi. Z ośmioma bardzo życiowymi problemami. Z ośmioma tajemnicami, do których, patrząc na historię myśli, próbujemy się zbliżyć i nie potrafimy ich niepodważalnie rozstrzygnąć.

A zatem tak. Alegorie, ale zarazem symbole. I mówię o tym, nie żeby skomplikować sytuację, ale żeby było jasne, na jaką drogę wchodzimy, mówiąc przenośnie, przez Złotą Bramę. A w naszej analizie właśnie symbolom będziemy przyglądać się z bliżej.

Czym są zatem są te symbole, które kryją się za alegoriami ze Złotej Bramy? Zwykło się mówić, że to personifikacje tych cnót, którymi szczycili się mieszkańcy Gdańska. Drążmy temat dalej – czym są cnoty?

Cnota to pojęcie które dziś zostało zupełnie zmarginalizowane. Kojarzy się w najlepszym razie kościelną moralistyką, która posłguje się archaicznym językiem (cnota stoi tam w jednym szeregu ze słowami takimi, jak niewiasta), a w powszechnym odbiorze cnota kojarzy się z dziewictwem, pasem cnoty i generalnie ma wydźwięk pejoratywny. Zupełnie niesłusznie, jeśli odniesiemy ją do pierwotnego znaczenia tego słowa.

XVII – wieczni gdańszczanie nie wynosili by personifikacji cnót na szczyt budowli, która ma witać zacnych gości wkraczających do reprezentacyjnej części miasta, gdyby miało ich to narazić na śmieszność lub zniesławienie. Szacunek dla cnót w ogólności był wyniesiony wtedy na poziom zgodny z tym, jak postrzegali je starożytni a ci uważali cnotę za coś jak najbardziej godnego podziwu i cel dążenia każdego szlachetnego człowieka.

Starożytni Grecy określali cnoty słowe “arete” związane blisko ze słowami oznaczającymi dobro, szlachetność właściwe ludziom skutecznym w walce o dobro swoich domostw czy to na wojnie, czy z przeciwnościami losu. Od tego samego słowa wywodzi się znane nam pojęcie “arystokracja”. 

Z kolei starożytni Rzymianie myśląc cnota mówili “virtus” a to z kolei wiąże się z takimi słowami jak “vir” – mężczyzna, człowiek (bo człowiek wtedy był tylko rodzaju męskiego przecież) a drugie słowo to “vis” – siła, moc, władza.

A zatem w obu językach, którymi mówiono u źródeł teorii cnót nie mają one nic z pejoratywnego wydźwięku, nie budzą żadnego skojarzenia z pierwiastkiem kobiecym, z niedoświadczeniem, czy jakąkolwiek opresją. Wprost przeciwnie.

Od starożytności po czasy nowożytne cnota była rozumiana jako trwała zdolność do przejawiania doskonałości w dziedzinie moralnej, cnota była blisko siły charakteru, siły ducha. Człowiek cnotliwy, to człowiek porządny, zacny, szlachetny. Dziś takie znaczenie znajdziemy co najwyżej w encyklopedii. W zamierzchłych czasach natomiast nad teorią cnót łamały sobie głowę najtęższe umysły, a z kolei epoka w której stawiano Złotą Bramę bardzo lubiła sięgać po wzorce klasyczne. 

Cnoty były centralnym punktem myśli Sokratesa, stąd i u Platona znajdziemy wiele fragmentów poświęconych temu zagadnieniu. W trochę odmienny sposób, ale z tego samego korzenia wyrastały poglądy Arystotelesa na tę kwestię. Od nich przejęli teorię cnót filozofowie chrześcijańscy. 

Cnoty miały w starożytności trochę szerszy niż tylko moralny wymiar. Podział cnót, który zastosował Arystoteles przypisywał je dwóm sferom: intelektowi – cnoty dianoetyczne (poznawcze) i moralności – cnoty etyczne. 

Spisów, definicji i klasyfikacji cnót powstało później jeszcze wiele, ale przykład Arystotelesa jest o tyle istotny w przypadku tych rozważań, aby zwrócić Państwa uwagę, że dotyczyć one mogą nie tylko obszarów moralnej doskonałości, a obszar ich działania niekoniecznie zamyka się w obrębie doskonalącego się podmiotu, skutki działania cnót bywają zewnętrzne. Te ostatnie szczególnie będą się przejawiały się w przypadku cnót, które kryją się za alegoriami z gdańskiej Złotej Bramy.

Gdybyśmy chcieli przesunąć dyskurs o cnotach w bardziej współczesne rejony filozofii moglibyśmy powiedzieć, że rzeźby personifikujące  Pokój, Wolność, Obfitość, Sławę, Zgodę, Sprawiedliwość, Pobożność i Rozwagę ucieleśniają konkretne wartości. 

Wartości, to zbiorcza nazwa dla tego, co ludzie uznają za cenne, co stanowi przedmiot obowiązków, kryterium dla podejmowanych działań, podstawy oceny słuszności postępowania czy kanonów piękna. Należą do porządku niematerialnego, duchowego, dlatego zwykło się je przeciwstawiać faktom, ale to już inny temat.

Możemy zatem spróbować, przynajmniej w zakresie niezbędnym dla tych rozważań zdefiniować cnoty przez pryzmat wartości –  oznaczałaby sprawność w realizowaniu tych ostatnich, umiejętność wcielania ich w życie, w pewnym sensie ucieleśniania porządku duchowego w realnym życiu.

Wartości bada stosunkowo młoda dziedzina filozofii zwana aksjologią. 

To, co cenne, to bardzo szerokie pole badań, bo obejmować może tak samo zjawiska związane ze sprawami etycznymi, moralnymi, estetycznymi, religijnymi ale też ekonomicznymi i poznawczymi. (Proszę spojrzeć na rzeźby ze Złotej Bramy – de facto wszystkie te rodzaje wartości znajdziemy). Tym samym aksjologia nie może ograniczać się do metod właściwych samej filozofii, ale jest z założenia zjawiskiem interdyscyplinarnym, bo wyłącznie w taki sposób może ogarnąć wszystkie pola, na których postrzegamy coś jako cenne.

Jeżeli chodzi o zadania, jakie spełnia aksjologia to zajmuje się ona 

  • określaniem natury istoty wartości – czym one są, czy mają charakter realny czy tylko tylko wyobrażony, czy są obiektywne, czy subiektywne, absolutne czy względne
  • klasyfikacją wartości – doszukiwaniem się kryteriów ich oceny, czy są celami same w sobie, czy może są nimi ze względu na coś innego, więc mają charakter tylko instrumentalny
  • sposobem ich funkcjonowania w ludzkiej praktyce, relacjami jakie między nimi zachodzą
  • ustalaniem hierarchii wartości
  • itd. itd.

No i teraz mogę z czystym filozoficznym sumieniem powiedzieć, że przebrnęliśmy przez etap wstępnych przygotowań. Nie mam pewności, czy było to humanitarne narażać Państwa na taką analizę, ale jeżeli chcemy rozpatrywać zagadnienie Gdańska i jego wartości, to chciałbym, aby mogli Państwo odnieść to do określonego porządku intelektualnego, który sprawi, że nasze myśli nawet jeżeli rozbiegną się po obfitości zjawisk, to ostatecznie znajdą spokojny dom w rozumie.

Tyle teorii filozoficznej, a teraz przyjrzyjmy się dziełu sztuki.

Rzeźby ze złotej bramy zostały wykonane w 1648 roku z piaskowca, materiału nie dość trwałego, utrzymał formę, którą nadał swoim projektom Piotr Ringering. Pierwsza rekonstrukcja została wykonana w 1878 roku. Druga 12 lat po zakończeniu II wojny światowej wraz z odbudową Złotej Bramy. Odtworzenie rzeźb w kształcie niemal wiernym oryginałowi było możliwe dzięki wydanym w 1649 roku zbiorze miedziorytów, których autorem był Jeremiasz Falck podpisujący się również mianem Polonus lub Gedanensis. 

Oprócz graficznego przedstawienia rzeźb Falck umieścił na każdej planszy krótki tekst opisujący istotę niejako motto przyświecające konkretnej rzeźbie, a przez nią Gdańszczanom.

Dziś na warsztat weźmy Pokój. 

Jeżeli spojrzymy na Złotą Bramę od strony zewnętrznej, czyli zanim wejdziemy na ulicę Długą, rzeźba utożsamiająca Pokój znajduje się przy lewej krawędzi budynku. Jak wszystkie pozostałe, jest kobietą. Atrybuty, którymi obdarzył ją rzeźbiarz to liść palmy w lewej dłoni, w prawej pręt po którym pnie się gałązka oliwna. Pręt i stopa postaci spoczywają na barku mężczyzny leżącego pod posągiem. Mężczyzna przygnieciony trzyma pochodnię skierowaną w dół. Falck portret gdańskiego Pokoju opatrzył dwuwierszem: “Stopą zgniatam wojny pochodnie, odpędzam je czujnością; dzięki mnie rozkwitają wioski, szkoły, siedziby rządców miasta, świątynie.”

Dwuwiersz ten wyjaśnia nam bezpośrednio, kim jest człowiek leżący u stóp pokoju. To wojownik, którego klęskę poświadcza gasnąca pochodnia, to ugaszona wojenne pożoga, a także gasnące namiętności, które pobudzają ludzi do walki. 

Liść palmy to symbol zwycięstwa. A gałąź oliwna to bezpośredni znak pokoju. 

Takie przedstawienie i dobór atrybutów wywodzi się bezpośrednio od  rzymskiej Pax uważanej za córkę Jowisza i Iustitii. Jej greckim odpowiednikiem była Ejrene córka Zeusa i Temidy. Ta proweniencja nie jest bez znaczenia, mieszczanie gdańscy lubili myśleć o sobie, jako o spadkobiercach tradycji dawnych polis. 

Dobór atrybutów jest również zgodny z obowiązującym ówcześnie kanonem. Niektóre przedstawienia zawierały róg obfitości, albo płody rolne, czasem Pokojowi towarzyszyły leżące obok siebie lew i jagnię, a nawet były przedstawienia na których pojawiał się bóbr podgryzający sobie gałązki. Często pojawiającym się atrybutem Pokoju był kaduceusz – laska opleciona przez dwa węże, których głowy były ustawione naprzeciw siebie symbolizując równowagę sił, która w niektórych koncepcjach była gwarantem pokoju. Do kaduceusza nawiązuje zapewne pręt wokół trzymany w dłoni przez Pokój. Swoją drogą, aż by się prosiło, by się pojawił w tym przedstawieniu, bo przecież jest też atrybutem innego rzymskiego bóstwa – Merkurego, który był bogiem handlu, zysku i kupiectwa. Do niego gdańscy mieszczanie lubili odwoływać się w sztuce, którą sponsorowali, bo przecież dzięki jego łaskawości, podobnie jak dzięki przychylności Neptuna mogli prowadzić swoje intratne interesy.

Ale tu widać Piotr Ringering postanowił poluźnić sieć skojarzeń i mamy pręt opleciony gałęzią oliwnego krzewu. Symbol biblijny, a zatem bardziej poprawny ideowo, jeśli patrzeć na ówczesne wyznania gdańszczan, zaczerpnięty z historii potopu. Gałązkę oliwną przyniósł Noemu gołąb wysłany na zwiad. Od tego czasu stał się symbolem pokoju, który Bóg zawarł na nowo z ludźmi i jest też symbolem uśmierzenia wzburzonych żywiołów.

A zatem alegoria, zgodnie ze swoją definicją, jest jednoznaczna. Symbole łącznie kierują nasze myśli ku wartości jaką jest pokój. I tak jak czasem nazwa wartości i wcielającej ją w życie cnoty jest tożsama, tak tu chyba nie ma to miejsca. Pokój, w odróżnieniu od cnoty, nie kojarzy się nam z cechą osobistą, bardziej ze stanem międzyludzkim lub sytuacją polityczną. Na pewno pokój był i jest uznawany za wartość, ale cnota wcielająca ją w życie chyba nie ma prostej nazwy. Ale na pewno była wpisana w etos gdańszczan, choćby z racji chrześcijańskiej wiary. W Biblii jest treścią jednego z ośmiu błogosławieństw, które Jezus wykłada w Kazaniu na Górze. “Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.”

Czy aż tak wysoko sięgały ambicje gdańszczan? Nie sposób odpowiedzieć. 

Sprawdźmy, jak z pojęciem pokoju radzili sobie filozofowie.

Pokój to hasło, które często pojawia się publicznym dyskursie. Media, publicyści, politycy używają tego pojęcia nagminnie, ale co ciekawe im głośniej ono wybrzmiewa, tym łatwiej dostrzec, że tłem jego przywoływania jest stan przeciwny – wojna.

Okazuje się, że potrzeba pokoju, którą na pewno większość z nas odczuwa, że mniej lub bardziej pacyfistyczne postawy nie są tak oczywiste, jak byśmy we współczesnym, podobno cywilizowanym, świecie chcieli.

Podobnie rzecz się ma ze źródłami wiedzy o bardziej uniwersalnym charakterze. Jeżeli przyjrzymy się, co filozofowie myśleli o pokoju, to również doznamy zawodu. Przynajmniej ja czuję się zawiedziony. Bo kiedy tylko pojawia się hasło “pokój” to jest ono tylko cieniem rozważań o wojnie. 

Dlaczego?

Zasadniczo można by jeszcze uznać to za dobre w kontekście wysiłków teoretycznych, bo w porządku definiowania niektóre znaczenie niektórych pojęć klaruje się dzięki ich opozycjom. Ale nie. Niestety.

Odpowiedź jest taka, że przez długie wieki historii Europy, bo o tym kręgu kulturowym tutaj mówimy, wojna była uznawana za stan zupełnie naturalny. Wystarczy przyjrzeć się historii, a już w szczególności historii Polski. Tak jak uczymy się w szkole, tam historia to zbiór dat kolejnych bitew, walk itp. zjawisk. Czasem pojawiają się i traktaty pokojowe, ale wypada to blado w proporcjach, jeśli wśród licznych danych dotyczących przelewu krwi raz na jakiś czas pojawia się nam jedna dotycząca końca walki. Co więcej nie jest aż tak ekscytująca, jak epickie opisy zmagań na polu bitwy. Treść przekonania, jakie może na tym wyrosnąć jest dość oczywista.

Drugi fakt, wspominałem o tym również w pierwszym wykładzie, to że od zamierzchłych czasów działalność handlowa i militarna szły ramię. Z takiego powodu przecież Mieszko ufortyfikował rybacką osadę u ujścia Wisły, z której to osady powstał dzisiejszy Gdańsk. A był to tylko jeden z wielu takich epizodów w historii.

A zatem, jeśli takie dane mieli filozofowie w punkcie wyjścia, to nie mieli powodów, żeby budować inne teorie opisujące rzeczywistość.

Rzymianie ukuli sentencję “Kto chce pokoju, niech szykuje się do wojny”, a jej podłoże teoretyczne sięgało Starożytnej Grecji. Pisma Platona, jego projekt państwa pokój widzi co najwyżej w jego granicach, a poza nimi, między państwami może być tylko rywalizacja i wojna. Przecież Sokrates, piewca wzniosłych ideałów i miłośnik cnót sam w młodości stawał ochoczo do walki w obronie Aten. Nawet wspomniana wyżej cnota w greckim źródle tego słowa kryje pojęcie sprawności w boju.

Późniejsi – średniowieczni – moraliści nie odbiegali od tego standardu. Owszem, pokój był w cenie, ale istniał raczej w porządku chrześcijańskiego zbawienia, był stanem właściwym niebu, a tu na ziemi, wygnani z raju synowie Ewy skazani są toczyć ciągłe walki. 

I dlaczego miałoby to w ogóle kogo dziwić.

Dlatego filozofowie bardziej niż o pokoju, woleli rozważać kwestie wojny sprawiedliwej, bo jeśli już musimy dopuszczać się tych okrucieństw, to przynajmniej znajdźmy po temu racje, które pozwolą nam spać spokojnie, kiedy opadnie bitewny kurz i szlachetny rycerz wróci do domu.

Taki obraz świata zaczął się przełamywać, kiedy świat feudalny wyłonił z siebie inny porządek społeczny. Ale proces ten bynajmniej się jeszcze nie zakończył, więc po dziś dzień teorie trzymające się wojny jako stanu normalnego trwania społeczeństw i państw są w mocy. 

Przykładem bardziej współczesnym może być filozofia Hegla,. wojny postrzegał jako zjawiska pozytywne. Georg Wilhelm Friedrich Hegel to XIX-wieczny filozof, którego myśl można by streścić w założeniu głoszącym ścieranie się przeciwieństw, co przejawia się na wszystkich polach. Jeżeli pojawi się teza, to przeciwstawiamy jej antytezę, a z tego zderzenia wyłania się synteza, która jest przecież kolejną tezą, a zatem przeciwstawiamy jej syntezę… i tak w kółko. A właściwie nie w kółko, bo heglowska wizja rzeczywistości zakładała, że ten obrót spraw toczy się po spirali. Ruch jest wspinający, a motorem jego, w przypadku omawianego tutaj zagadnienia, czyli pokoju, jest wojna właśnie. Bez niej nie postępował by ruch doskonalący.

W myśli hegla zanurzony był marksizm, który, szczególnie w odmianie leninowskiej i stalinowskiej był zdecydowanie bardziej prowojenny niż sam Marks. Ale jak niektórzy z Państwa mogą jeszcze pamiętać wszystko pod hasłem pokoju i przyjaźni między narodami.

Niewiele lepszą perspektywę od początku lat 90-tych XXw. głosił Samuel Huntington mówiąc o zderzeniu cywilizacji, jako o nieuniknionym procesie tym razem już w skali globalnej. Poglądy te były pokłosiem amerykańskiej doktryny politycznej, która konsekwentnym militaryzmem przygotowała problem na styku z arabską częścią świata, problem który próbuje od lat nieskutecznie naprawić.

Jak widać związek teorii i praktyki jest w kwestiach pokoju i wojny bardzo bliski. Zbyt bliski, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość prowadzenia bezstronnych, naukowo obiektywnych analiz. Nie możemy jednak uciec od faktów, a nad naszym stosunkiem do nich możemy pracować w toku takich analiz właśnie.

Cofnijmy się teraz do początków ery nowożytnej. Wzrastająca rola mieszczaństwa zmienia również zapatrywania na kwestie wojny i pokoju. Okazuje się, że praktyka gospodarcza nie musi się wiązać z wojną, a ta potrafi wręcz interesom szkodzić, więc nowe fakty otwierają oczy myślicielom na nowe możliwości teoretyczne.

To jest ten moment w historii, kiedy wznoszona jest Złota Brama. To wtedy właśnie personifikacja pokoju zostaje wyniesiona w Gdańsku na szczyt budowli będącej świadectwem jego prestiżu. Ale do tego jeszcze wrócimy.

W epoce nowożytnej, rodzą się poglądy gruntujące współczesne demokracje oraz naukowy obraz świata. Pojawiają się myśliciele tacy jak Rousseau który wojnę uznaje za zło świata społecznego, a jako stan naturalny przedstawia pokój. Dochodzi zatem do odwrócenia ugruntowanego od starożytności punktu widzenia.

W sukurs idą temu poglądy filozofów tworzących liberalne koncepcje takich jak Locke i Hobbes. Ci dwaj panowie w poglądach na pokój bliscy byli starożytnemu fatalizmowi. Wojna to stan naturalny. Ale pokój daje według nich korzyści, ze względu na które warto ten stan naturalny okiełznać i wojen unikać. Szły za tym pewne konkretne propozycje społeczne i ustrojowe.

W tamtym czasie najlepiej wyrażoną apologią pokoju i idącą za nią propozycją ładu w obrębie państwa i relacji między państwami było powstałe w 1795 roku dzieło Immanuela Kanta “Projekt Wieczystego Pokoju”. Filozof z Królewca opowiada się w nim m.in. za ustrojem republikańskim oraz za relacjami między państwami kształtowanymi na zasadzie federacyjnej.

Działalność filozofów na polu krzewienia idei pokoju nie ograniczała się tylko do dzieł teoretycznych. Z XX wieku znamy przykład Bertranda Russella, wybitnego brytyjskiego myśliciela, który przekonany o słuszności pacyfizmu działał stanowczo i konsekwentnie wskutek czego spędził nawet niedługi czas w więzieniu.

Wiek XX z okrucieństwem obu wojen światowych i ryzykiem stojącym za zimnowojennym ładem stał się bardziej przychylny idei pokoju. To że pełne go stały się mowy polityków, to mało istotne, bo te jak wiadomo są zależne od czynników równie stałych jak kierunki wiatru. Bardziej godne uwagi jest to, że większą otwartością na wizje pacyfistów wykazują się nam współcześni. 

W tą stronę poszła też moralistyka wyrażana w takich manifestach jak encyklika Pacem in terris Jana XXIII czy nauczanie Jana Pawła II. Większe zainteresowanie wzbudzają postawy ludzi takich, jak np. ks. Jan Zieja z jego hasłem “Nie zabijaj nigdy nikogo”. Tą osobę raczej trudno posądzić o bycie pięknoduchem biorąc pod uwagę, że był kapelanem Szarych Szeregów, dzięki czemu uczestniczył w powstaniu warszawski, a w latach 70-tych był jednym z założycieli KORu, więc obejrzał każde zło z bliska, a jednak głosił pokój.

Można by jeszcze wspomnieć o modnym swego czasu Francisie Fukuyamie, którego koncepcja końca historii była poglądem głoszącym również koniec wojen. Miał do tego doprowadzić rozwój wolnego rynku i eksport demokracji. No, ale tego pana z pełnym przekonaniem określiłbym jako pięknoducha i mówię o nim tylko ze względu na jego stosunkowo świeżą popularność.

Taki skrótowy przegląd stanowisk różnych filozofów nie uspokaja. Nie mam przekonania, żeby intelektualiści poradzili sobie skutecznie z kwestią wojny i ugruntowali poglądy będące gwarancją stałego pokoju. 

Zostawmy  więc może teraz filozofów i wróćmy do Gdańska, przekroczmy Złotą Bramę i spójrzmy, jak sobie z pokojem radzili gdańszczanie. 

Nie powinno nas dziwić, że Pax, personifikacja pokoju stanęła tutaj tak wysoko. Myślę, że gdańszczanie dosyć szybko dostrzegli wartość pokoju. Ciężko stwierdzić czy ze względu na korzyści, które mógł im przyniósł, czy wskutek strat, jakie musieli ponosić w związku z jego brakiem.

Jeśli spojrzą Państwo na przegląd historii z poprzedniego wykładu, to początek dziejów Gdańska okres ciągłych perturbacji. Brak stabilności, niszczenie i powstawanie. Od strony materialnej można stwierdzić, że przejęcie miasta przez Zakon Krzyżaków wprowadziło stabilność w trwanie miasta, w którym co prawda wrzało wewnętrznie przeciw swoim zarządcom, ale jego sytuacja gospodarcza pozwoliła doprowadzić po półtora wieku do powstania czegoś na kształt niezależnej republiki miejskiej.

Może trochę nagnę fakty, ale nie aż tak bardzo, jeżeli powiem, że ówczesny Gdańsk antycypował założenia Kanta z jego “Projektu wieczystego pokoju”. Ustrój republikański wewnętrznie negocjowany, niezależność polityczna względem innych państw – bardzo duża, a jednocześnie trwanie w układach z gospodarczych o zasięgu europejskim, co dawało gwarancje bezpieczeństwa i rozwoju.

Oczywiście nie chciałbym, aby nabrali Państwo przekonania, że ta Złota Epoka w dziejach Gdańska to był czas, w którym był on rajem na ziemi, a mieszkańcy byli wyznającymi pokój i miłość aniołami. Prawda była zdecydowanie brutalna. Miasto wrzało wewnętrznie sporami między trzema stanami, które zaciekle walczyły o przywileje. Co raz wybuchały konflikty między katolikami i protestantami. Gdańsk dbał drapieżnie o to, by z jego pozycji nie korzystały okoliczne osady, które oferowały tańsze wyroby i usługi zaraz pod murami miasta. A do tego Gdańsk brał czynny udział w wojnach, prowadził działania kaperskie na morzu, wynajmował armie do obrony swoich interesów czy bezpośredniego bezpieczeństwa, a i mieszczanie ćwiczyli się we władaniu orężem na wypadek oblężenia. 

Business is business. Gdańsk u szczytu swego rozkwitu żył w świadomości, że pokój jest gwarantem jego świetności. A zatem, gdybyśmy wrócili do aksjologii, czyli teorii wartości, to w kwestii hierarchii gdańszczanie stawiali pokój wysoko, ale w kwestii istoty jaką tej wartości przypisywali, to raczej nie był to ideał etyczny, wartość sama w sobie, ale raczej wartość użytkowa, ceniona ze względu na coś innego. 

Gdański pokój był pokojem kupieckim, a jako taki miał swoją cenę.

Gdańsk było stać na płacenie tej ceny. Długo było go na to stać, ale jak już mówiłem poprzednio, cena tak pojętego pokoju na giełdach światowych ulega wahaniom. Jak każda cena. Przyszedł czas, kiedy okazała się ona dla Gdańska zbyt wysoka. 

Warto zauważyć, że czas ten zaczął się niedługo po tym, kiedy personifikacja Pokoju stanęła na szczycie. Potop szwedzki odwrócił losy Gdańska i skierował je na zdecydowanie niekorzystne tory. A pokój nie zagnieździł się tu już tak trwale i nie pozwalał tak szczodrze czerpać z jednego ze swoich alegorycznych atrybutów – rogu obfitości.

Pomyślna gwiazda Gdańska przygasła, pamięć o jego niezwykłości przycichła, historia miotała lub kołysała miastem tak, jak chciała. Przez niespełna trzy wieki nie było ono być podmiotem szerszych wpływów. Pokój jeżeli już się pojawiał, a po epoce napoleońskiej stało się to na prawie 100 lat, miał wymiar prowincjonalny i nie tak prestiżowy, jak ten ze Złotej Bramy.

Wspominałem o cenie pokoju. Wątek ten pojawił się w kontekście Gdańska ponownie w 1939 roku wyrażony wprost w słowach ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski wobec żądań III Rzeszy: “Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja skrwawiona w wojnach na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoją cenę. Wysoką, ale wymierną.” 

Jak potoczyły się dalej losy Gdańska i całego świata to sprawa powszechnie znana, natomiast wątek “generacji skrwawionej w wojnach”, która “na pewno na pokój zasługuje” znajduje swój oddźwięk dopiero po klęsce, jaką była II wojna światowa. Ale nie od razu. Bo choć w zimnej wojnie ucieleśnia się jeden z atrybutów alegorii pokoju, o którym mówiłem wyżej – kaduceusz z dwoma wpatrzonymi w siebie wężami, które mierzą wzrokiem swoje siły, to duża część polskiego społeczeństwa, a więc i Polaków – nowych gdańszczan czeka na kolejną wojnę, która wyzwoli ich spod sowieckiej okupacji. Znowu wojna, a nie pokój jest sposobem rozwiązywania problemów.

Żeby mogło być inaczej i żeby stało się to właśnie w Gdańsku musiało dojść do jeszcze jednego rozlewu krwi. Mam na myśli wydarzenia z grudnia 1970 roku, kiedy komunistyczna władza krwawo stłumiła robotnicze strajki i spacyfikowała gwałtowne protesty. 

Rodząca wtedy się opozycja popadła na kilka lat w marazm, ale nie brakowało gorących głów, szczególnie wśród młodych. Historię takich młodych, swoją historię, opisuje Antoni Pawlak poeta, opozycjonista, dziennikarz, rzecznik prasowy prezydenta Gdańska, a wtedy w latach 70-tych nastolatek, który z innymi licealistami palił się do działania. Po pierwszych przygodach z PRL-wską władzą, trafia do dominikańskiego duszpasterstwa, które przy gdańskim kościele św. Mikołaja prowadzi o. Ludwik Wiśniewski. Trochę przypadkiem, bo daleki był od religii i spraw wiary. Tu dzieją się rzeczy, które wykraczają poza dotychczasowy sposób doświadczania rzeczywistości.

“Ludwik potraktował mnie jak dorosłego. Był to tak wielki kontrast ze szkołą, w której traktowano nas jak gówniarzy, że najzwyczajniej mnie kupił.

(…)

Najważniejszego odkrycia dokonaliśmy na opłatku w duszpasterstwie. To było w drugiej połowie grudnia 1970 roku, zaraz po tak zwanych wypadkach. (…) Opowiadaliśmy sobie o tym, jak milicja strzelała do ludzi wychodzących ze stoczni, jak katowała naszych rówieśników, rzucała gaz…

Z każdym kolejnym zdaniem w powietrzu gęstniała nienawiść. I raptem rozległ się spokojny głos Ludwika: ‘A może wartoby pomyśleć, że i po tamtej stronie byli pokrzywdzeni, ranni, że agresja była po obu stronach.’ Spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem i pomyśleliśmy: jak on może? o co mu chodzi? co on pieprzy?

Potem, długo potem, zrozumieliśmy, że chciał nam przekazać dwie proste prawdy. Po pierwsze, że rzeczywistość nie jest dwubiegunowa. Że oprócz bieli i czerni oferuje nam tysiące odcieni pośrednich. Osierocone czerń i biel niewątpliwie ułatwiają życie, tyle że ich nie ma.

A po drugie (…) że zło jest złem. Zawsze, niezależnie od tego, kto i w imię czego je czyni. Bez względu na to, czy zabijasz, by zbawić ludzkość, z powodów rasowych, klasowych czy jakichkolwiek innych – zabijasz. 

Tylko tyle. 

I aż tyle.”

I to proszę Państwa była gdańska lekcja pokoju, jaką odebrali chłopcy, którzy niebawem staną się ważnymi uczestnikami wydarzeń z roku 1980, 1981, 1989 i którzy kształtowali III RP.

Oczywiście Ludwik Wiśniewski OP nie był jedynym, który głosił takie hasła i również inni wpłynęli na taki kształt działań ówczesnej opozycji, ale ważnym motywem jest to, że Solidarność nie była ruchem samoograniczającym się w akcji i w koncepcjach, bo bała się komunistów, bo pamiętała krew przelaną wcześniej. W podstawie tego ruchu był nie tylko strach i resentyment, ale był też czynnik pozytywny, była to cnota wprowadzania pokoju.

Właśnie przykład Gdańska i tutejszych aktywistów pokazuje prawdę o pokoju, którą łatwo się pomija. Której pewnie nie mieli na myśli XVII-wieczni gdańszczanie, kiedy Pax ustawili wysoko i ozdobili złotem. Której nie zauważają politycy i która ukryła się przed wieloma myślicielami. 

Pokój to nie jest kwestia tylko porządków politycznych, układów międzypaństwowych, szczytnych idei ogarniających całe zbiorowości. Pokój to jest coś, co może zdarzyć się tylko i wyłącznie między mną a Tobą. Reszta to jest tylko pochodna tej relacji. Takie patrzenie na sprawę pokoju znajdziecie u Wojtyły, tego typu podejście można wyczytać u Tischnera.

To dlatego pokój jest cnotą, bo działanie na jego rzecz, to sprawność, którą musimy doskonalić. Baruch Spinoza mówił: „pokój nie jest jedynie brakiem wojny, lecz cnotą, stanem ducha, który usposabia do życzliwości, ufności, sprawiedliwości”. 

A zatem, jeżeli na początku tego wywodu wyraziłem wątpliwość, czy alegorię pokoju należy umieścić w panteonie cnót, jakim jest zwieńczenie Złotej Bramy w Gdańsku, to teraz mogę to potwierdzić. Możliwe, że o coś innego chodziło wtedy sponsorom tego dzieła, ale przesłanie które nam zostawili i pracę domową, którą nam zadali tak należy dziś odczytać.

To zastanówmy się, czy pokój jest zdobyczą trwałą. 

Badania Ireneusza Krzemińskiego nad dziedzictwem Solidarności, które to badania relacjonował w trakcie Gdańskiego Areopagu innej tutejszej inicjatywy, która miała na celu m.in. działanie na rzecz pokoju, dowodzą, że dziś pokojowa rewolucja nie wszystkim się podoba. Brak ofiar i przelanej krwi potrafi wręcz niepokoić i wywołuje żal, ze przecież można było to zrobić lepiej. Kiedy wyparował klimat tamtych dni (mówię tu zarówno o atmosferze pokojowej, jak i o strachu przed wojną) wydaje się niektórym, że przelewem krwi można było zdziałać więcej. 

A zatem o pokój znowu musimy się bać.

Przy tej samej okazji występował etyk Jacek Hołówka głosząc tezę “Do wojen świat popychają nie kapitaliści, nie komuniści i nawet nie militaryści, tylko ludzie dość przyzwoici, którzy po prostu nie rozumieją, dlaczego los obchodzi się z nimi bezdusznie, dlaczego są bezrobotni, chorzy, biedni i pozbawieni perspektyw.”

“Wojny są efektem rozczarowania i poczucia krzywdy, niespełnionych nadziei i zgrozy wywoływanej przez bezduszność polityków.”

A zatem proszę Państwa bez stałego szlifowania naszej arete, naszej doskonałości we wcielaniu pokoju w życie, jesteśmy skazani na utratę pokoju.

Dlatego warto przyjąć wezwanie z przeszłości, które wykuli nam w kamieniu XVII-wieczni gdańszczanie.

Po tych skomplikowanych i zanurzonych w filozoficznych teoriach rozważaniach rozluźnijmy się przy pewnej zabawie. Intelektualnej zabawie.

Słowo pokój to nie tylko określenie stanu relacji międzyludzkich, ale również określenie przestrzeni zamieszkiwania. I to podejście też może być twórcze w zakresie rozważań nad cnotami.

Kilka lat w Gdańsku przeprowadzono projekt zatytułowany “Miasto jako wspólny pokój. Gdańskie modi co-vivendi”. Wtedy naszła mnie taka refleksja, która odnosi się tak samo do kwestii pokoju, jak i Gdańskiej specyfiki lokalnej.

Ci z Państwa, którzy nie są mieszkańcami Gdańska, mogą nie wiedzieć, że jest u nas gdańszczan takie powiedzenie “jade do Gdańska”, co oznacza, że zmierzam w kierunku centrum. Niezależnie z której dzielnicy Gdańska wyruszę, to o centrum właśnie myślę jako o Gdańsku, choć de facto cały czas przebywam w tym mieście. 

Pochodzenie tego powiedzenia można by tłumaczyć historycznie, ale innego uzasadnienia dla niego dostarczają współczesne badania socjologiczne, które mówią, że poszczególne dzielnice gdańska charakteryzują się odrębną specyfiką, każda swoją. Dlatego nie sprawdzają się u nas działania odgórne i zestandaryzowane, za to świetnie radzą sobie rady dzielnic i inne lokalne gremia rozeznające uwarunkowania bezpośredniego otoczenia. 

Można by zatem powiedzieć, że każda dzielnica Gdańska, nieważne czy duża jak Wyspa Sobieszewska, czy mała jak Strzyża. Czy ludna jak Zaspa, czy mało zagęszczona jak Rudniki. Każdą dzielnicę możemy wyobrazić sobie jako osobny pokój z właściwym mu wyglądem, porządkiem i rytmem życia. Ale wszystkie te pokoje nieodmiennie trwają we wspólnym domu jakim jest całe miasto Gdańsk. Jakoś się to udaje, mimo wszystkich różnic trwamy we wspólnym domu tyleż z niego czerpiąc, co i korzystając. 

Tak wyobraźmy sobie gdańską cnotę pokoju.

Tak może wyobraźmy sobie nie tylko Gdańsk, ale i całą Polskę, Europę i Świat. 

Może dzięki temu będzie dla nas, jako dla ludzi jeszcze nadzieja.

Tymczasem dziękuję za wspólnie spędzony czas. 

Zapraszam do oglądania kolejnych odcinków i dzielenia się wrażeniami w komentarzach. 

Zachęcam do subskrypcji kanału PROM Kultura, dzięki czemu nie przegapią Państwo kolejnych nagrań. Klikajcie lajki, niech inni dowiedzą się, że się Wam podobało

Komentarzami mogą Państwo podzielić się z nami również na fejsbuku Stowarzyszenia PROM Kultura lub wysłać do nas maila, adres znajduje się na stronie internetowej promkultura.org

Do zobaczenia