fbpx

ZGODA

Szanowni Państwo,

to nasze szóste spotkanie w ramach projektu “Gdańsk i jego wartości”, jest to przedsięwzięcie realizowane przez Stowarzyszenie PROM Kultura dzięki wsparciu finansowemu Miasta Gdańska. Ja nazywam się Paweł Paniec i oprowadzam Państwa po meandrach znaczeń, jakie kryją się za fasadą Złotej Bramy w Gdańsku.

Dla tych z Państwa, którzy pierwszy raz oglądają nasze wykłady przybliżę pokrótce ideę, która przyświeca nam w ich realizacji. 

W pierwszym wykładzie zaprezentowałem wizję Gdańska, jako miasta, którego tożsamość odległa jest od tradycyjnych ujęć, które sprowadzają się do trwałości miejsca lub ciągłości generacyjnej. Bo może Gdańsk od kilkunastu wieków leży u ujścia Wisły do morza, to jednak nie jest to to miasto, którego rozwój następował kumulacyjnie aż po dzień dzisiejszy. Podobnie nie mamy do czynienia z zachowaniem następstwa pokoleń. Nawet język, którym mówimy w Gdańsku dziś – język polski nie jest tym, którym mówili Gdańszczanie przez większość czasu trwania miasta. 

Gdańsk był miastem, które w swoim rozkwicie wyrosło w ramach kultury niemieckiej i wytworzyło własną jej odmianę z językiem włącznie. Choć powstało na gruncie słowiańskim, ale było to tak dawno temu, że zajmować się tym słowiańskim dziedzictwem mogą bardziej archeolodzy niż historycy. 

Wielokrotnie w dziejach Gdańska następowały zwroty i przełomy, które sprawiły, że obecne miasto można uznać bardziej za takie powstałe niedawno na “gołej ziemi” niż takie, które trwa od stuleci. A dokładniej nie na “gołej ziemi”, ale na “spalonej ziemi”, bo II wojna światowa pozostawiła po sobie Gdańsk zrujnowany w 90%. Dzisiejsza architektura, którą mogą podziwiać turyści w historycznym centrum miasta ma niewiele wspólnego z tą, która była tu wcześniej, choć wrażenie wywiera zacne, to jest efektem powojennej odbudowy, która była rekonstrukcją daleką od wierności oryginałowi.

Trzecia obok języka – kultury i tkanki miejskiej kwestia to sprawa demografii. Ciągłość pokoleniowa w Gdańsku zerwana została po 1945 roku niemal w 100%.Do wtedy tutejsi mieszkańcy, niezależnie od państwowej przynależności miasta, nie czuli się ani Niemcami, ani Polakami. Tworzyli własną odrębną tożsamość, która była dla nich pierwotna względem wpisu w paszporcie. A po II wojnie światowej nawet ci, dla których język polski był bliższy niż oficjalny niemiecki i czuli się Danzingerami – Polakami, zostali wygnani lub skutecznie skłonieni do wyjazdu.

Ludność została wymieniona niemal w 100%. 

O ile Warszawa – najbardziej zniszczone w trakcie działań wojennych polskie miasto – została odbudowana i na nowo zasiedlona przez warszawiaków, którzy przetrwali kataklizm, o tyle w Gdańsku nie było ludności, która mogłaby dokonać podobnego dzieła i podjąć się kontynuacji życia wcześniejszego miasta.

Można by się zatem spodziewać, że Gdańsk zniknie jako miasto o długiej historii i powstanie coś nowego, bo może przyjmie taką samą nazwę, jak dawny gród, ale nie będzie już czymś odrębnym. 

Ale historia, którą możemy śledzić już z perspektywy trzech ćwierci wieku pokazuje, że nowi mieszkańcy miasta przyjęli dziedzictwo poprzedników i choć sami przynieśli bagaż odległej tożsamości, bo w większości zamieszkali tu ludzie z dawnych kresów Rzeczypospolitej lub i tak odległego centrum Polski, a to jest kawał świata, to jednak poczuli się oni gdańszczanami i dzięki temu dziś nie uznajemy się za potomków wysiedleńców, ale za kolejne pokolenie w długiej sztafecie, która zaczęła się w osadzie rybackiej u ujścia Wisły do Bałtyku.

A zatem skoro nie w murach i nie w genach i nie we wspólnej kulturze, to gdzie tkwi fenomen ciągłości gdańskiej historii? 

Mówi się o genius loci.

Ale co to jest? Co to za opar unowi się z Motławy, że każdy, kto się go nawdycha czuje się Gdańszczaninem nawet jeśli z żalem musi wyjechać i dalej mieszkać gdzie indziej?

Wysunąłem hipotezę, że poza Gdańskiem materialnym i nadającym się do opisu narzędziami badaczy różnych poważnych nauk jest warstwa Gdańska, która da się zbadać tylko narzędziami, jakie stosują filozofowie.

Powiedziałem w pierwszym wykładzie, że Gdańsk to projekt filozoficzny i tutejsze genius loci kryje się w wartościach, którym hołdują gdańszczanie od początku istnienia tej osady. To te wartości tworzą klimat, do którego chce się wracać, a jeśli jest się takim szczęśliwcem (jak prawie pół miliona moich współmieszkańców) to można codziennie wśród nich budzić się i zasypiać. 

Żeby nie być gołosłownym wziąłem na warsztat herbową maksymę Gdańska 

“Nec temere, nec timide” , którą tłumaczymy jako “Bez strachu, ale z rozwagą” albo jako “Ani zuchwale, ani bojaźliwie”. To takie zdanie, którego źródeł można doszukiwać się u Arystotelesa, a ideowo pasowałoby starożytnym stoikom. Do serca wzięli je sobie XVII – wieczni rajcy miejscy, a od XIX wieku rozpopularyzowali tutejsi dziennikarza. A dziś ma moc urzędową, bo widnieje na oficjalnym symbolu miasta i jest powtarzana przy każdej ważniejszej okazji.

Ale co ona znaczy? 

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Mówi nam o sposobie działania, ale nie mówi o jego przyczynach, celach czy materii. Można zatem uznać, że dawni gdańszczanie zachęcają nas do namysłu nad tym, co, jak i po co robimy. A to jest zadanie filozoficzne.

Takich zagadek, które nakazują nam zastanowić się nad sobą zostawili nam nasi poprzednicy więcej i wydaje się to być zasadne w miejscu, które, tak jak Gdańsk, stawia człowieka przed częstymi wyborami, które odmienia się na każdym zakręcie historii i dla osoby, która nie szuka zrozumienia swojej sytuacji może być przyczyną zguby. Ale dla tego, kto wie, czym w życiu się kierować, jest okazją do wzrastania.

Żeby nie było tak, że z przeszłości zostały nam tylko pytania, a żadnych wskazówek czy odpowiedzi, to od razu spieszę donieść, że dawni mieszczanie byli w tej materii pomocni i wskazali na pewne wartości, które uznawali za ważne dla siebie i dla potomnych.

Wartości jednak by były trwałe muszą znaleźć swoje ucieleśnienie, pewną naoczność, dzięki której będziemy mogli odświeżać sobie pamięć o nich. Dlatego w mieście dużo było przedstawień alegorycznych i symbolicznych dzieł sztuki, które wspierają poszukujących sensu swoich działań. Na szczęście wiele z nich zostało w odtworzonych w trakcie odbudowy miasta, która jak już wspomniałem zmieniła jego oblicze, ale w tej materii okazała się w miarę wierna.

Gdańsk stanął u szczytu swojej potęgi w połowie XVII wieku z tego okresu pochodzi zabytek, który określa się mianem najbardziej klasycznego w formie dzieła architektury gdańskiej – Brama zwana dzisiaj Złotą (ówcześnie mówiono o niej Długouliczna, a właściwie Langgasser Tor, bo przecież mówiono tu po niemiecku). Brama nie miała w zasadzie spełniać funkcji, jakiej po bramie byśmy się spodziewali, bo do miasta wjeżdżało się wtedy od tej strony Bramą Wyżynną. Przypomina łuk triumfalny i miała być właśnie symbolem gdańskiej świetności. To największy chyba pomnik, jaki gdańszczanie wystawili samym sobie. Ale nie od razu powstała w formie jaką znamy dziś. Dopiero 30 lat po postawieniu korpusu budowli zdecydowano się dodać mu uroku przez ustawienie na szczycie balustrady wieńczącej bramę osiem rzeźb.

Jednak nie tylko o kwestie estetyczne w tym posunięciu chodziło, bo w ten sposób budynek nie tylko upiększono, ale również dodano mu treści niezwiązanych z architekturą – treści symbolicznych, do jakich odsyłają nas alegorie, którymi są te rzeźby. One właśnie utożsamiają wartości, cnoty, pragnienia czy dążenia gdańskich mieszczan. Dzięki temu wiemy dziś, jakimi drogami prowadzić swoje myśli, kiedy chcemy znaleźć odpowiedź na pytanie o istotę tutejszego genius loci.

Rzeźby przedstawiają personifikacje: Pokoju, Sławy, Bogactwa, Wolności, Zgody, Sprawiedliwości, Pobożności i Rozwagi. 

Cztery pierwsze stoją od strony zewnętrznej czyli zachodniej. Można zatem mniemać, że dotyczą stosunków z nie-gdańszcznami lub wrażenia, jakie ludzie stąd chcieli wywrzeć na przyjezdnych. O ile Pokój i Wolność nie dziwią w takim zestawieniu, to już Sława i Bogactwo mogą nieco niepokoić Górnolotność dwóch pierwszych kontrastuje z przyziemnością tych drugich, ale tak jest i nie sposób temu zaprzeczyć. Co za nimi się kryje, czy tylko gdańskie zadzieranie nosa, to już omówiłem poprzednio, więc odsyłam do wykładów, które można obejrzeć pod adresem promkultura.org/gdanskijegowartosci (oczywiście pisane bez polskich znaków).

Dziś przeniesiemy się na drugą stronę Złotej Bramy. Czyli wejdziemy do miasta i spojrzymy, co gdańszczanie chcieli zakomunikować wyjeżdżającym, żeby wzbudzić w nich tęsknotę i żal, że muszą opuszczać tak zacne miejsce i co gdańszczanie przypominali samym sobie, żeby to miejsce mogło być autentycznie za takie godne poważania być uznawane. 

Zmiana strony to zmiana jakości, po tej stronie nie ma żadnych dwuznacznie ocenianych personifikacji. Żadnego Bogactwa, czy Sławy, które mogą wydać się nam w pierwszym odruchu pragnieniem dorobkiewiczów i nuworyszów. Tu są nobliwe Zgoda, Sprawiedliwość, Pobożność i Rozwaga.

Dziś zajmiemy się tą pierwszą – Zgodą.

Wyobraźmy sobie, że stoimy twarzą do wewnętrznej strony bramy, czyli za plecami mamy ulicę Długą. Kto pamięta, ten już widzi, kto nie pamięta, tego zapraszam na nasza stronę internetową promkultura.org/gdanskijegowartosci (oczywiście pisane bez polskich znaków), tam znajdują się materiały uzupełniające do tego wykładu.

Tak ustawieni po prawej stronie zobaczymy Zgodę. Zanim opowiem o samej rzeźbie, to chciałbym zwrócić Państwa uwagę, że Zgoda stoi plecami do Pokoju ustawionej (bo to postaci kobiece) po zewnętrznej stronie bramy. Z takiego ustawienia możemy wyciągnąć już pewne wnioski, bo obie te wartości mogą wydawać się nam nieraz tożsame, ale nie jest tak. 

Po pierwsze Pokój to forma relacji z tymi, którzy są na zewnątrz. A zgoda to jednak coś, co zachodzi wewnątrz można powiedzieć na łonie jakiegoś zgromadzenia. Nie żebyśmy nie mogli zgadzać się z tymi, którzy nie są nam tak czy inaczej obcy, ale raczej rezerwujemy ją dla tych, z którymi mamy jakąś wspólną płaszczyznę.

Poza tym pokój ma często związek ze stosunkami politycznymi, a zgoda, choć też może na polu polityki zachodzić, to raczej odnosi się do relacji bardziej osobistych, takich, które czujemy całymi sobą, ale najbardziej we wnętrzu.

I po trzecie wreszcie. Jeśli uwierzymy słowom, które wypowiedział Carl von Clausewitz, że: 

“Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami.”

oraz:

“Pokój to zawieszenie broni pomiędzy dwiema wojnami.”

zobaczymy w skrócie to, co opisywałem w wykładzie poświęconym Pokojowi, że rozumie się go generalnie przez pryzmat konfliktu, który kończy, lub, w myśl przytoczonego cytatu – przerywa. 

Dlatego personifikacja Pokoju trzyma pod pantoflem wojownika z pochodnią oznaczającą wzburzone namiętności gaszone przez skierowanie jej w dół. Zgodzie tego nie trzeba. Zgoda może funkcjonować bez konfliktu, nie musi być zawierana, jak pokój, w jego obliczu bądź w obawie przed nim. Choć może, ale czy jest jeszcze wtedy zgodą, to zostawię na razie jako kwestię otwartą.

Przyjmijmy na potrzeby tych rozważań, że trafna była intuicja gdańszczan, którzy Zgodę i Pokój odróżnili i ustawili plecami do siebie.

Współcześnie górująca nad miastem kopia oryginalnej rzeźby trzyma w lewej ręce złamaną strzałę, a w prawej coś, co może wyglądać na kołczan, w którego taką strzałę wyciągnęła. Ale na szczęście mamy pomoc w postaci rycin Jeremiasza Falcka, które powstały niebawem po wyrzeźbieniu oryginalnych alegorii w 1648 roku. Rysunek nie daje nam jeszcze pewności, ale już podpis, który mu towarzyszy nie pozostawia wątpliwości.

“Złamać strzał złączonych żadna siła nie będzie mogła, 

złamać rozdzielone może nawet lekki powiew”

A zatem figura Zgody jest jakby kalamburem pokazującym, że związane w pęk strzały, które trzyma w prawej ręce są wyrazem mocy tkwiącej we wspólnocie, gdy odosobniona strzała to igraszka losu, którą nawet niewiasta może złamać jedną ręką, co też nasza rzeźba, można mniemać, właśnie uczyniła.

Pęk strzał, czy też pęk gałązek to motyw ze starożytnej bajki, który jest tak rozpowszechniony, że w różnych źródłach przypisuje się mu różne formy. Osnowa opowieści wygląda tak, że na łożu śmierci ojciec pragnący przekonać do zgody swoich synów każe im wpierw złamać połączone razem gałązki, a kiedy ci nie mogą, ten słaby, stojący już u wrót wieczności starzec wyciąga po jednej i łamie pokazując, co czeka braci, jeśli nie będą działać w zgodzie.

Znalazłem informację, że to tradycyjna opowieść afrykańska, źródła bardziej wiarygodne przypisują ją Ezopowi. Mniema się, że gdańszczanie znali ją z Moraliów Plutarcha, a jest nawet wersja, która przypisuje ją polskiemu władcy Kazimierzowi Odnowicielowi. 

Autor rzeźb ze Złotej Bramy Piotr Ringering zapewne zaczerpnął motyw z popularnych ówcześnie spisów alegorii, które przypisywały zgodzie różne atrybuty, ale pęk związanych rózeg jest wymieniany jako pierwsza kombinacja atrybutów np. we wpływowym w tym zakresie dziele Ikonologia, które stworzył Cesare Ripa.

Przesłanie, jakie stoi za personifikacją Zgody wzmacnia inskrypcja, jaka znajduje się na fasadzie po tej samej stronie Złotej Bramy. Zapisana jest po łacinie i tłumaczy się ją następująco:

“Zgodą małe państwa wzrastają, niezgodą wielkie upadają”

Jest to nieznacznie zmieniona wersja tekstu występującego u rzymskiego historyka Salustiusza, który a antyku był popularnym przysłowiem i brzmiał:

“Zgodą małe sprawy wzrastają, niezgodą największe się rozpadają”.

Jak widać gdańszczanie zmodyfikowali powiedzenie zmieniając “sprawę” na “państwo”, co zapewne miało podkreślić ich sposób myślenia o sobie samych. Jak już opowiadałem w poprzednich wykładach, tutejsi mieszczanie widzieli siebie jako spadkobierców tradycji antycznych polis i własne miasto postrzegali na wzór republiki. Złota Brama wyrażająca ich dumę, miała dawać wyraźny sygnał, że czują się niezależni od władzy królewskiej i swoje prawa stanowią sami, co też może być dla nas przyczynkiem do refleksji na temat Zgody.

Ciekawa sprawa, że przy odbudowie Złotej Bramy i odtwarzaniu jej zdobień inskrypcja ta została zapisana z błędem. Zamiast DISCORDIA napisano DISCORDIAE, pisane po łacińsku jako AE. Zmienia to gramatyczny przypadek, w którym występuje “niezgoda”. Trudno doszukiwać się w tym ukrytego sensu, ot błąd świadczący o martwocie języka łacińskiego. To że nie jest dziś znany, to jedno, ale to że nie wzbudza to szerszych kontrowersji to drugie. Oburzyło to nielicznych specjalistów, jest wypominane przy okazjach takie jak nasz wykład, ale nikomu nie przyszło do głowy, by błędnie zapisane litery skuć i odtworzyć w poprawnym kształcie. 

Błąd taki nie wzbudza aż takich emocji, jest przyjmowany na spokojnie i ostatecznie zapanowała nad nim Zgoda. 

Zgoda taka budowała się na kilku płaszczyznach. Kształt odbudowy zabytku mało kiedy jest kwestią przypadku. Wpierw musieli zgodzić się co do tego historycy i architekci. Następnie zatwierdził to odpowiedni urząd. A na koniec, już po realizacji, jednogłośnie orzeczono pomyłkę, ale również zgodzono się co tego, że usuwanie jej nie jest konieczne i taki stan trwa do dzisiaj.

Mówię o tym, bo chciałbym, aby Państwo przyjrzeli się Zgodzie w tym przypadku, aby przyjrzeli się Państwo temu, jakie różne jej oblicza się nam w takiej sprawie pokazują, co je łączy i jakie odmienne jakości Zgoda nam tutaj ujawnia.

Taki przypadek zgody określiłbym jako consensus. Zgoda znaczy tu tyle, co porozumienie.

To porozumienie może odbywać się na zasadzie domniemanego autorytetu merytorycznego. Przecież osoby odpowiedzialne za popełnienie błędu nie uczyniły tego zapewne umyślnie, ale urzędnik zatwierdzający to przyjął ich wersję wierząc ich kompetencjom. 

Z kolei urzędnik ten miał swoją władzę, żeby wydać Zgodę administracyjną. A to już inna zgoda, to zgoda opierająca się na porządku prawnym, “zgoda na coś”.

I kolejny tym Zgody, który tu obserwujemy to zgoda odwołująca się co do podstaw stwierdzenia błędu – zgoda merytoryczna.

I na koniec Zgoda odnosząca się do materii, ale o tej materii decydująca na podstawie zupełnie z nią niezwiązanych przesłanek. Bo przecież nie dlatego zostawiono ten błąd i pozwolono mu świadczyć o słabej znajomości łaciny wśród gdańszczan, że tak jest dobrze. Zgodzono się co do tego, że usuwać ten błąd teraz byłoby gorzej ze względów ekonomicznych, społecznych, prawnych czy innych trudności, które zgodnie uznano za bardziej ważące niż wierność regułom martwego języka.

A zatem zgoda może mieć różne postacie. Tą tutaj zgodę nazwałem consensusem, czyli pewnym porozumieniem co do stosowania pewnych reguł, bądź od ich stosowania odstąpieniem na rzecz stosowania innych prawideł. Ale w tych różnych postaciach przejawia się jeden rys tak pojętej zgody. 

Nazwałbym go rysem wertykalnym, czyli zgodą, która spływa z góry do dołu. Nie odwrotnie. To magister inżynier architekt przygotował projekt. To bardzo ważny urzędnik go zatwierdził. To dobrze znający się profesor błąd wykrył. To szacowne gremium specjalistów stwierdziło, że niech będzie jak jest. 

Consensus taki powstaje zatem nie w gronie wszystkich, którzy z jego skutkiem będą obcować, ale w gronie węższym, na którego nasze decyzje scedowaliśmy w toku takiego lub innego porządku – merytorycznego, politycznego, czy innego np. finansowego.

Taka wertykalna zgoda nie musi w sobie mieć nic złego, ale kto żyje trochę na tym świecie i kto trochę zaglądał do różnych książek, ten wie, że w układach wertykalnych prędzej czy później wytwarza się relacja oparta na przemocy. Jakaś ludzka krzywda wkrada się tam, gdzie z pozoru wszystko powinno być dobrze. 

Można to zobrazować na przykładzie monarchii. Jest ona dobra tak długo, jak długo panuje dobry władca, który zgadza się na to, na co zgodzić się powinien, a stawia opór temu, czego przyjąć niepodobna. Ale co się dzieje, kiedy panującym jest jakiś Neron czy Kaligula?

Czy zgoda się kończy? Nie. Lud dalej się zgadza, ale wtedy pod wpływem negatywnych bodźców może objawić się, że nawet zgoda wertykalna to kij, który ma dwa końce. Bo władca zgadza się na coś, ale lud zgadza się, żeby władca się zgadzał. Bo Zgoda ze swej natury musi być dwustronna.

Ale to, że  consensus zaczyna uwierać nie jest jeszcze powodem do jego odrzucenia. Często taka zgoda, nazwijmy ją zgodą negatywną trwa i ciągnie się długo będąc przyczyną nieszczęścia. Znamy takie sytuacje nie tylko z historii, ale i z własnego doświadczenia – z domu, z biura, z ulicy. Nie chcemy, ale się godzimy, bo nie umiemy się nie zgodzić. Czemu nieumiejętność ta trwa, to złożone zagadnienie światopoglądowe, psychologiczne, ekonomiczne czy inne. Nam wystarczy tutaj, że tak jest.

Stwierdzenie takie potrzebne jest nam po to, by uświadomić sobie, że choć rodzaj zgody – “zgody na coś” i “zgodzenia się z czymś” jest powszechny, to nie jest to raczej ten rodzaj zgody, o który chodziło dawnym gdańszczanom i nie ten, którego byśmy wynosili na szczyt w własnej hierarchii wartości.

Szukajmy zatem dalej.

Otwiera się nam perspektywa, że consensus nie jest jedynym możliwym rozwiązaniem. Con – sensus. 

Con oznacza wspólnie, sensus przyjmijmy jako sens, więc może okazać się, że nie widzimy już wspólnego sensu.

Posłużyłem się wcześniej przykładem ze świata polityki, więc może się wydawać, że jeśli odrzucamy konsensus, który możemy określić merytorycznie, to pogrążymy się w świecie bez sensu. Pozamerytorycznym świecie chaosu. W świecie rewolucji.

Ale tak być nie musi. 

Z dwóch powodów. 

Po pierwsze, życie ludzkie zarówno indywidualne, jak i zbiorowe nie składa się tylko ze sfer, które można ująć w kategoriach rozumowych, mierzalnych, łatwych do porównania. Dzięki matematycznemu równaniu wskazującemu najlepszą opcję nie rozwiążemy wszystkich żywotnych kwestii.

Po drugie, jak już mówiliśmy Zgoda może zaistnieć tylko pod warunkiem istnienia pewnej wspólnej płaszczyzny. Niezgoda to nie jest rewolucja, rewolucja to jest wojna, a do niej stosuje się wspominana na początku cnota Pokoju. 

Ciemną stronę zgody, zgodę pozorną można przezwyciężyć w ramach 

wspólnego porządku, nawet jeśli wołanie o zmianę formuły zgody przybiera gwałtowny przebieg.

Przykładem takich aktów niezgody, które choć gwałtowne, nie przybrały formy rewolucji, były gdańskie tumulty. W dawnym Gdańsku ścierały się różne grupy mieszczan. Bywały to spory gospodarcze, religijne, bywał to bunt przeciw władzy zewnętrznej, miały one na celu zakończenie sytuacji, która przez daną grupę mieszczan była postrzegana jako niesprawiedliwość. Ale, co bardzo istotne nie miało to na celu wywrócenia porządku miejskiego, odrzucenia go, ale jego naprawienie. Zatem była uznana wspólna płaszczyzna, na której toczył się spór, a niezgoda nie dotyczyła podstaw bytu miejskiego, ale jego formy.  

Powiedzieliśmy już, że Gdańsk czuł się republiką miejską. To jakieś pierwociny demokracji. Proszę nie brać tego pojęcia w sensie takim, jaki znamy współcześnie, bo to trochę tak, jak kiedy mówimy, że w starożytnych Atenach wszyscy obywatele mieli prawo głosu. Bo tak było, ale obywatelem byli tylko wolni dorośli mężczyźni. 

I tak samo ma się republika miejska nowożytnego Gdańska do dzisiejszej demokracji. Ale jeden rys mają wspólny, mianowicie to, że porządek, który panował w jej murach był negocjowalny. Czasem bardzo gwałtownie, ale wszystkie strony sporu miały na celu działanie w obrębie miasta.

Tak wyłania się nam nowa płaszczyzna myślenia o Zgodzie, nie ta, która występuje w porządku wertykalnym, z góry do dołu, od silniejszego czy mądrzejszego ku temu, który cudzą siłę lub mądrość uznaje, ale dochodzimy do Zgody w układzie horyzontalnym. 

Kiedy mamy do czynienia z racjami, których hierarchii nie jesteśmy w stanie ustalić idz na kompromisy. 

I to właśnie jest kolejne imię naszej gdańskiej Zgody, o które powinniśmy ją zapytać.

KOMPROMIS.

Może niewielu z nas włada dziś łaciną, ale wielu świetnie radzi sobie z angielskim, który z łaciny się w dużym stopniu wywodzi. To nam wystarczy, żeby zajrzeć do etymologii. W słowie “kompromis” brzmi słowo “promise”, czyli obietnica. Kom – promis to współ – obietnica. Wzajemnie sobie obiecujemy, że uszanujemy to, co dla każdej ze stron jest ważne, nawet jeśli nie potrafimy sobie ex cathedra wyjaśnić, że tak właśnie być musi, bo taki jest porządek świata. 

To taki rodzaj Zgody zachodzi w demokracji, to taki rodzaj zgody każe nam przyjrzeć się jeszcze jednemu pojęciu jakim jest tolerancja. 

Bo tolerancja to zgoda na odmienność, zgadzam się, żebyś był, jaki jesteś, choć nie rozumiem tego, bo wymyka się to mojej merytoryce, ale nie mam powodu, dla którego powinienem ci takiego bycia zabronić. I vice versa.

Ani demokracja, ani tolerancja nie rodzą się w obliczu mierzalnej materii, ale w polu wyboru. 

Taka Zgoda wydaje się być bliższa ideału, który chcielibyśmy wynosić na taki zdobny piedestał, jakim jest Złota Brama. 

A co nam się tak bardzo podoba w tej Zgodzie, czego nie miała ta poprzednia, którą nazwałem wertykalną?

Tutaj Zgoda jest aktem naszej wolnej woli, a nie wypadkową uwarunkowań, z którymi nijak dyskutować. Warto to podkreślić, że bez wolności wyboru Zgoda nie ma żadnego uroku. Tu znowu wychodzi różnica między Pokojem a Zgodą. Pokój to nie jest coś, co się wybiera, ale co się przyjmuje lub do czego się przymusza, a Zgodzie jesteśmy po każdej jej stronie na równi. 

Z tych względów demokratyczny porządek oparty na takiej Zgodzie jest nam bliższy, czujemy się w nim, jak u siebie.

Dlatego społeczeństwa znane z przeszłości, które tak sobie cenimy to najczęściej te, które taką Zgodę wcielały w życie. 

Z lubością przyglądamy się starożytnym Grecji i Rzymowi, które rozwijały myśl demokratyczną, nawet jeśli tylko w określonym zakresie. Dlatego też oba te wzorce historyczne tak przypadły do gustu dawnym gdańszczanom. Nie tylko ze względu na potęgę i blask, ale również na atmosferę wolności, jaką roztaczały wokół siebie.

Żeby pielęgnować Zgodę horyzontalną, opartą na kompromisie nie wystarczy jedynie “znać się na rzeczy” jak w przypadku zgody wertykalnej, ale również trzeba rozumieć głębsze przyczyny naszego istnienia. To merytoryka innego rzędu. Tu przydaje nam się filozofia, bo wypracowując kompromisy opieramy się na światopoglądzie, a ten budujemy nie tylko na bazie tego, co pewne i dowiedzione, ale i na polu tego, co dyskusyjne i nadal odkrywane. Filozofia nie tylko uczy nas objąć w rozumny całokształt to, co niewątpliwe – wiedzę, ale również uczy nas poruszać się po obszarach, do których nasza wiedza dopiero się przymierza, by je ogarnąć.

A zatem filozofia może być tą sztuką osiągania kompromisów. Dzieje się to poprzez wypracowanie reguł myślenia użytecznych i odrzucenie tych, które prowadzą nas na manowce. Najczęściej ujmujemy to mianem reguł racjonalnego myślenia. One przekładają się na reguły dyskursu, jaki toczymy by osiągnąć Zgodę.

Można to nazwać również regułami zgodnego współistnienia, bo filozofując negocjujemy, które elementy i których światopoglądów będą przedmiotem naszych kompromisów.

Ale nie ma takiego dobrego sposobu, którego nie dałoby się zepsuć z tych, czy innych względów.

Jesteśmy zgodni co do wartości Zgody, a kiedy osiągamy ją metodą negocjacji, to może okazać się, że jej gwarantem nie będzie pożądany stan finalny, ale sam akt dyskusji – czyli skoro udało się nam przekonać drugą stronę do przyjęcia finalnych wniosków, to znaczy, że jest zgoda.

Czy na pewno?

Popularne są dziś kursy negocjacji, tak samo jak popularne są inne metody perswazji i propagandy – w tym reklamy, zabiegów promocyjnych, produkowania tzw. baniek informacyjnych, które przekonują nas o właściwym kształcie kompromisu, które kształtują nasze pragnienie takiego, a nie innego stanu finalnego.

To zjawisko sięgające trochę głębiej niż omawiana wcześniej zgoda merytoryczna, to dotyka płaszczyzny naszej woli.

Zaczyna się na powierzchni, a potem schodzi do głębi ludzkiego istnienia.

Nie jest to zjawisko nowe. W starożytnej Grecji powstała szkoła filozoficzna zwana sofistami. Pomijając ich realne osiągnięcia poznawcze po dziś dzień przetrwała pamięć o nich jako o tych, którzy uczyli nie by przekazać mądrość, która będzie służyła obywatelom naszego polis, ale po to by osiągnąć biegłość w przekonywaniu innych, by przyjmowali bronione przez sofistę stanowisko. 

W takim procesie nie dochodzi do pogwałcenia woli, nie ma żadnego przymusu, jest zgoda. Ale to, jak jest osiągana sprawia, że zmienia się ona w swoje przeciwieństwo. Tak powstało pojęcie sofizmatu, czyli pozornego dowodu, który przekonuje nas, że białe jest czarne, a czarne jest białe. 

Artur Schopenhauer, którego niektórzy lubią nazywać gdańskim filozofem, jest autorem małej książeczki zatytułowanej “Erystyka”. Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów. I tu jest pies pogrzebany. Uczymy się prowadzić spory, a nie szukać zgody. Książeczka Schopenhauera zbiera różne wybiegi retoryczne, dzięki którym można osobę, z którą dyskutujemy, poprowadzić w stronę, na której nam zależy. 

Schopenhauer nie wymyślił Erystyki, tylko zebrał w zgrabnej formie to, co było znane i używane. Od użytkownika takiej wiedzy zależy, czy potraktuje ją jako instruktaż, czy przestrogę.

Z punktu widzenia Zgody, którą dziś badamy, jest to przejaw jej degeneracji, która bierze się z tego, że jak powiedziałem przed chwilą, mylimy proces z jego skutkiem. Skoro były negocjacje, to to, co jest na końcu to Zgoda. 

Nie dajmy się na to nabrać. Kompromisy mogą nas zwodzić.

Robią to przede wszystkim dlatego, że Zgodzie opartej o kompromis przypisujemy naprawdę dużą wartość i powstrzymywanie się od zakończenia procesu negocjacji może być poczytywane za występowanie przeciwko tej wartości, a nie należytej trosce o właściwy kształt tej zgody.

Problem nie musi się rodzić tylko na płaszczyźnie złej woli, kiedy ktoś próbuje nas zwodzić. Problemem jest zawsze czas. Decyzje trzeba podejmować w określonym terminie. Wydaje się wtedy, że jakakolwiek zgoda, jakikolwiek kompromis jest lepszy niż jego brak. Ale tak podjęta Zgoda, ze względu na to, jak ją cenimy, jest trudna do zmiany. Znowu sugestia zmiany jest poczytywana jako atak na wypracowane dobro.

To są niestety ciemne strony Zgody negocjowalnej. Pułapki, w które możemy wpadać, stany w których możemy tkwić. To jest taka zgoda zewnętrzna, która nie idzie w parze ze zgodą, jaką mamy w sobie. Wracamy tutaj do sytuacji opisywanej przy zgodzie wertykalnej, gdzie nagle przyjmujemy za pewnik, że zgody nie możemy odrzucić. Od takiego przekonania trudniej nam odejść, bo o ile jeszcze względy merytoryczne można porównywać i racje ważyć, o tyle wola wydaje nam się czymś niepodzielnym. Zgodziłem się, to się zgodziłem i nic pomiedzy ani poza tym.

Rodzi się pewien przymus zgody. Można by nawet w wersji skrajnej nazwać to terrorem zgody. 

Jak już zostało kilkukrotnie powiedziane zgoda zachodzi tylko tam, gdzie jest wspólna płaszczyzna. W terrorze zgody możemy być przekonani, że odrzucając jakiś kształt zgody odrzucamy samą płaszczyznę. A zatem rewolucja, wojna, nihilizm.

Z takimi oskarżeniami spotykają się wszyscy, którzy wyrażają sprzeciw wobec status quo. Czy są to ruchy społeczne o dużym zasięgu, czy, co jeszcze trudniejsze, tzw. sygnaliści, z angielskiego nazywani whistleblowers – dmuchający w gwizdek, gwiżdżący na alarm. W polskim jak ktoś gwiżdże to raczej kojarzy się to z okazywaniem lekceważenia i braku szacunku. Jesteśmy nauczeni siedzieć cicho. 

No i większość z nas siedzi cicho, ale z napięcia między zgodą zewnętrzną której pragniemy, a zgodą wewnętrzną, której nie możemy z tą drugą zharmonizować rodzą się sytuacje patologiczne. 

Przykładem mogą być różne typy emigracji wewnętrznych.  

Znamy je z epoki minionej, z komunizmu, który będąc ustrojem totalitarnym nie dawał pola do ekspresji niezgody i tym samym pracy nad kształtem zgody. Ale takie sytuacje nie są właściwe tylko ustrojom totalitarnym. Demokracje potrafią być pod tym względem niejednokrotnie równie problematyczne, bo teoretycznie dają one możliwość ekspresji własnych wymagań co do kształtu zgody.

Na jednym z rysunków satyryka Marka Raczkowskiego możemy zobaczyć scenkę rodzinną – rodzice, dwoje dzieci i pies, w której rodzice oświadczają synkowi: “demokracja polega na tym Piotrusiu, że jeżeli większość uznała, że chce zjeść Pikusia, to go zjemy”

I przecież Piotruś jako mniejszość ma swoje prawa i Pikuś jako pies zapewne też, ale kto się o te prawa upomni? A jeśli się nie upomni, to dlaczego?

Przecież consensusy i kompromisy ukształtowały i te demokracje, w których panowało niewolnictwo i te w których kobiety nie miały praw wyborczych, te w których homoseksualizm był karany i te w których dzieci nie mają głosu tak jak i ryby. 

Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie te rodzaje Zgody panowały jeszcze całkiem niedawno i panowały nie dlatego, że merytorycznie się do nich przychylaliśmy. Przychylaliśmy się do nich merytorycznie, bo takich argumentów chcieliśmy słuchać. Taka była nasza wrażliwość, że pozwalała nam zgadzać się na takie a nie inne poglądy i postawy. 

Tu prosze Państwa docieramy do kluczowego momentu rozważań dotyczących Zgody. 

Jeżeli prześledzicie Państwo raz jeszcze to, co zostało już w tym wykładzie powiedziane, to zobaczycie, że mówiłem przecież o samych dobrych zjawiskach, które są droga do Zgody. Bo przecież i rozum, który przejawia się w merytoryce jest dobry. I ten rozum, który wytwarza nasz światopogląd jest też dobry. I consensus jest wspaniały. Jak bolejemy nad tym, że mamy mało autorytetów, a chcielibyśmy mieć kogo słuchać i z kim się zgadzać. Tak samo cenimy sobie kompromisy i tak dalej i tak dalej. 

Za każdym razem, kiedy człowiek ustala jakiś kształt zgody, to po czasie chce się to podsumować słowami “miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle”.

Taki piękny  mieliśmy kompromis, a teraz znowu ludzie wychodzą na ulice.

Może Zgoda to tylko stan ulotny i chwilowy, a może tylko mrzonka i złudzenie.

Może tak naprawdę najlepsze na co możemy sobie pozwolić to pokój?

Może.

Ale po co nam wtedy dwie rzeźby na Złotej Bramie? Dla dekoracji tylko? Czy nie mówią o różnych rzeczach?

Padło przed chwilą jedno ważne słowo: 

wrażliwość

i niech ono będzie kluczem do zrozumienia gdańskiej Zgody. Bo dotąd mówiliśmy o płaszczyźnie porozumienia budowanego na polu rozumu lub woli, wzajemnego uznania. Ale gdańska Zgoda po łacinie nazywa się 

Concordia

bezpośrednio można by to tłumaczyć w myśl wcześniej opisanych sposobów rozumienia, ale chciałbym wydobyć z tego słowa człon łaciński, który oznacza serce.

Przetłumaczmy to słowo jako wspólnota serc. Serce, czyli symbolicznie siedziba naszych uczuć. A zatem niech będzie to wspólnota uczuć. A może również współczucie.

Ze współczuciem bym uważał, bo lubi zwodzić. Współczucie często staje się relacją wertykalną, w której silniejszy pochyla się nad słabszym i rodzi się pewna zależność, która niekoniecznie ma charakter zgodny. 

Jeśli już to słowo to zapisałbym z myślnikiem współ-czucie. Wtedy trzeba by zastanowić na ile to w ogóle możliwe, abyśmy współ-odczuwali, na ile możemy się wczuć w siebie nawzajem, ale to właśnie jest kwestia wrażliwości, którą przy Zgodzie możemy rozpatrywać.

A zatem Concordia rozumiana jako wspólnota serc to nie tylko jako umowa między dwiema stronami to zupełnie inna jakość, niż te dotąd omawiane. Wchodzimy jeszcze głębiej w pokłady naszego człowieczeństwa. Przy wspólnocie serc powinniśmy dopatrywać się również jakiejś wspólnoty celów. Zgodnego zwrócenia w jedną stronę. Czyli nie tylko uznania wspólnej płaszczyzny, z której wychodzimy, ale również wspólnej drogi, którą pójdziemy, żeby dojść tam, gdzie samemu by się nie doszło.

Zatem mamy rozumienie, które zakłada, że dla realizacji pewnego dobra potrzebna jest wspólnota. Jak głosi pewne przysłowie, samemu dojdziesz szybciej, ale razem dojdziemy dalej. Docenienie roli zbiorowości. 

Wspólnota serc brzmi bardzo górnolotnie, więc żeby nie popaść w radosny optymizm, który niektórzy mylą z wyżynami humanizmu, to przypomnę jeszcze wszystkie wymienione wcześniej pułapki, jakie różne oblicza zgody nam przygotowały. Pole, na którym buduje się wspólnota nie są Pola Elizejskie, kraina miodem i mlekiem płynąca. To kraina wspomnianego wcześniej określenia “miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle”. Myślę, że człowiek nie zwraca się ku wspólnocie spontanicznie, dlatego wyliczałem wcześniej trudności przy każdym omawianym rodzaju zgody. 

Do trwania we wspólnocie trzeba dojrzeć, a dojrzewanie to dzieje się najczęściej na polu doświadczenia nieszczęść. Na polu pewnego dramatu. To już nie chodzi, jak we wspomnianym przysłowiu “samemu dojdę szybciej”, samemu co najwyżej pobłądzę, a dobro osiągnę dzięki byciu z innymi.

Słowo “dramat” też jest tu ważne, bo taki opis wpisuje się w filozofię dramatu, jaką stworzył Józef Tischer. Tam też mamy tą wspólną płaszczyznę, którą ten filozof nazywa sceną, sytuacja człowieka jest tragiczna, bo rzucony w świat próbuje się na tej scenie odnaleźć i dopiero spotkanie drugiego otwiera drogę ocalenia.

Bardziej szczegółowo wspominałem o tym w wykładzie poświęconym gdańskiej Wolności, który mogą Państwo zobaczyć na stronie promkultura.org/gdanskijegowartosci (pisane bez polskich znaków), ale dla nas istotny jest w tej wolności aspekt otwarcia na drugiego. 

Wolność jest przede wszystkim twoja, a dopiero potem moja. 

I tak jest też ze zgodą. 

Wpierw muszę dać zgodę na bycie twoje, a dopiero potem mogę przyjąć twoją zgodę na moje bycie. 

Dopiero w takiej optyce zaczynają się nam dobrze formować pojęcia takie jak konsensus, kompromis, tolerancja, wspólnota.

Powiedziałem “formować” bo zgoda ma charakter dynamiczny – do niej się stale dąży, a nie osiąga się jej. Wspólna płaszczyzna, z której nie schodzimy to nie wspólne miasto, to płaszczyzna dialogu, którego kurczowo się trzymamy, choć nasza zgoda trzeszczy w szwach, bo jest ciągle niedoskonała. 

Bo wrażliwość na drugiego nie oznacza, że ja tego drugiego znam, ja go dopiero poznaję i ciągle na bieżąco dowiaduję się, jaki on jest i czego wymaga.

Nie wiemy, tak jak ten drugi nie wie, jacy jestesmy my. Poznajemy się stale. To proces.

Zgoda to proces. 

My nie tyle mamy zgodę, co się ciągle i ciągle godzimy.

Tu pojawia się perspektywa rezygnacji z przemocy. I nie mam na myśli przemocy dosłownej, ale bardziej mówię o przemocy symbolicznej, zakładaniu, że my wiemy, już wiemy, jaki ten drugi jest.

Symbole rezygnacji z przemocy są dwa na rzeźbie Zgody ze Złotej Bramy. 

Pierwszy to złamana strzała. Jak już mówiłem odnosi się do dawnej przypowieści, ale tu jest jakby podkreślona, bo spis alegorii Ripy choć mówi o pęku strzał, to nie wspomina, jakby personifikacja Zgody była wyposażona w pojedynczą złamaną strzałę, a mówi o innych atrybutach, więc można uznać to za element specyficzny.
Kiedy łamię strzałę, to jakbym mówił “nie będę do ciebie strzelał” – rezygnuję z przemocy, rozbrajam się dobrowolnie, daję sygnał, że nie będę stanowił zagrożenia.

Drugi element świadczący o takiej jakości gdańskiej Zgody to obnażony tors wyrzeźbionej kobiety. Można go interpretować jako oznakę bezbronności, otwarcie na ciosy, ale też odkrycie tej części ciała, gdzie jest serce. 

A zatem nie tylko nie zadam ci ciosu, ale jestem gotów wystawić się na twój.

To jest proszę Państwa fundamentalne wyjście do dialogu, bez którego nie mam mowy o prawdziwej Zgodzie.

To jest prosze Państwa nieracjonalne, prawda? Gdzie w tym sens? 

Pascal mówi:

“Serce ma swoje racje, których rozum nie zna” i chyba trzeba to przyjąć jako ostateczne rozstrzygnięcie.

Oczywiście pozostaje niedosyt, bo chcielibyśmy ostatecznej definicji, która twardo określi nam granice Zgody. Ale to nie pokój, tu nie ma traktatów i przepisów prawa. Tu jest dialog.

Dialog, czyli proces, czyli też ciągła ostrożność, bo jeśli uznamy, że już osiągnęliśmy kres drogi, to znaczy, że wystawiamy naszą Zgodę na niebezpieczeństwo. 

Ze Zgodą jest jak z posiadaniem jedynie słusznej racji. Był ponoć taki stary żyd z Podkarpacia, który powiedział (cytuję za Czesławem Miłoszem):

“Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma się co szarpać. 

A kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! 

A co by powiedzieć o 75 procent racji? 

Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. 

No, a co o 100 procent? 

Taki, co ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak.”

Nie obrażajmy się zatem na Zgodę, że nie rozwiązuje naszych problemów. 

Trwajmy w dialogu szanując się nawzajem swoje wrażliwe serca.

Dziękuję Państwu za uwagę.

Zachęcam do śledzenia naszego kanału Prom Kultura na YouTube, do odwiedzania naszej strony internetowej promkultura.org/gdanskijegowartosci gdzie znajdą Państwo ten i pozostałe wykłady, w których opowiadam, co ważnego chcieli nam powiedzieć dawni gdańszczanie zostawiając na Złotej Bramie w Gdańsku swoje przesłanie.

Raz jeszcze dziękuję i do zobaczenia w następnym odcinku.