fbpx

Paweł Paniec, Bajka o Jeremiaszu Falcku zwanym Polonusem

Dawno, dawno temu, dokładnie tak samo jak i dziś ludzie byli i są bardzo ciekawscy. I zarówno wtedy, jak i dzisiaj wcale nie znaczy to, że chcieli i chcą wiedzieć więcej. Bo żeby zaspokoić ciekawość, niekoniecznie trzeba gruntownie poznać i zrozumieć jakieś zjawisko, najczęściej ludziom wystarczy, że coś zobaczą, że pokaże się im jakiś obrazek, a ich ciekawość przestaje niepokoić, mniej się wiercą, stają się mniej ruchliwi i łatwiej nimi rządzić.

Tak jest dzisiaj, kiedy wszyscy żyjemy wpatrzeni w ekrany smartfonów, na których scrollujemy różne zdjęcia i grafiki. I tak też było dawniej, choć nie było smartfonów, nie  było komputerów, telewizorów a nawet papierowych książek i gazet było niewiele. Zanim wynaleziono druk, trzeba było każdą wiadomość przepisywać, a i tak niewielu umiało ją przeczytać.

Lepiej było z obrazkami, bo te są dla każdego, kto widzi, ale tych też nie było zbyt wiele. Kto był bogaty, mógł zatrudnić malarza, który pojechał gdzieś i namalował to, czego nie można było zobaczyć na własne oczy.

Tak na przykład robili królowie i książęta, kiedy chcieli dowiedzieć się, jak wygląda księżniczka, którą mieli zamiar poślubić, a mieszkała w jakimś odległym państwie. Podobnie działo się, gdy jakiś możny pan życzył sobie dowiedzieć się czegoś o jakimś egzotycznym zwierzęciu, roślinie czy krajobrazie. 

Dobry malarz potrafił oddać czasem więcej prawdy na swoim obrazie niż dzisiejsze zdjęcia i filmy w wysokiej rozdzielczości. Ale byli i tacy, którzy zamiast sprawdzić, jak coś wygląda naprawdę, to za pieniądze zleceniodawcy jechali nie dalej niż do najbliższej karczmy i dlatego w starych zbiorach znajdujemy obrazy lwa, który wygląda jak powiększony królik albo wizerunki ludzi z dalekich części świata, którzy nie mają głowy, a oczy, usta i nos noszą na brzuchu. A na dodatek chodzą do góry nogami.

No zdarzało się.

Kolorowe obrazy, nawet jeśli już były wiarygodne, jednak nie były dla każdego.  Muzeów i galerii takich, jakie znamy jeszcze nie było. A przecież wielcy panowie nie zapraszali na pokazy do swoich pałaców wszystkich ciekawych,  bo by nanieśli błota na posadzki zrobione z pięknych kamieni, wyjedli wszystko z kuchni, a może jeszcze przypadkiem podejrzeli,  co król robił tam, gdzie chodził piechotą i przestaliby wierzyć, że ich władca jest kimś niezwykłym na tyle, by płacić mu tak wysokie podatki.

Ale ciekawość to ogromna siła, a z ogromnymi siłami trzeba się liczyć. Jeśli się ich nie zaspokoi, to mogą spowodować naprawdę poważne problemy. Dlatego królowie i inni bogacze zatrudniali takich fachowców, którzy kopiowali obrazy, żeby można było pokazać je większej ilości osób. Co prawda nie były to już kopie malowane, więc nie miały tych wszystkich kolorów co oryginały. Najczęściej były jednobarwne, a nazywamy je zazwyczaj grafikami.

Takie grafiki robiono w ten sposób, że w drewnie, kamieniu, albo na metalowej płycie ryto obrazek wedle wzoru. Potem smarowano specjalną farbą, a na koniec przyciskano papier, na którym zostawało odbicie wszystkich kształtów z oryginału. Grafiki – ryciny można było powielać tak długo, jak długo tylko wytrzymała matryca. Jeśli się zużyła, robiono nową, jeśli tylko byli chętni na następne odbitki.

Specjalista, który przygotowywał taką matrycę musiał być nie lada artystą. Nie gorszym niż malarz tworzący obrazy. A zdarzało się, że jednokolorowe ryciny bywają piękniejsze od barwnych przedstawień tworzonych farbami i pędzlem.

Jeden z najlepszych rytowników swego czasu, albo może jeden z najlepszych w ogóle urodził się i umarł w Gdańsku. A czas jego życia, lata między 1609 a 1677 rokiem wypełnił ciężką pracą, której towarzyszyły liczne podróże.

Nazywał się Jeremiasz Falck, a na swoich rycinach do imienia i nazwiska dodawał przydomek Polonus, albo Gedanensis, czyli Polak albo Gdańszczanin, dzięki czemu nie tylko talentem, ale i pochodzeniem wyróżniał się spośród innych artystów, z którymi konkurował w największych europejskich miastach takich jak Paryż, Hamburg, Kopenhaga czy Amsterdam.

Przez pięć lat był nadwornym rytownikiem królowej Szwecji Krystyny, ale w swojej karierze portretował również królów Polski i członków ich rodzin. Dzięki temu Jeremiasz Falck przeszedł do historii sztuki przede wszystkim jako portrecista. Spośród niemal 500 przypisywanych mu dzieł większość to podobizny, nie tylko królów, ale i wielu ważnych postaci jego czasów.

Oprócz portretów Falck zajmował się tworzeniem stron tytułowych i ilustracji do różnych książek, w tym do słynnych dzieł Jana Heweliusza. Ale zdarzało mu się również wykonywać grafiki dokumentujące sprawy bieżące, jak na przykład wygląd bram, które gdańszczanie budowali specjalnie na przyjazd królowej Polski Marii Ludwiki.

Dzięki Jeremiaszowi Falckowi wiemy również, jak wyglądały rzeźby, które zostały umieszczone na szczycie Bramy Długoulicznej, która dziś zwana jest Bramą Złotą. To bardzo przydało się, kiedy trzeba było po dwustu latach je odnowić, bo przez tyle lat deszcze i mrozy sprawiły, że pierwotny kształt zupełnie się zatarł, a grafiki Falcka to jedyna tak dokładna dokumentacja tej części zabytku.

Tak właśnie ryciny służyły nie tylko zaspokojeniu ludzkiej ciekawości, ale z czasem zaczęły pełnić coraz bardziej istotną podstawę wiedzy o przeszłości, bo dzięki temu, że z jednej przygotowanej przez artystę czy rzemieślnika matrycy można było wykonać bardzo dużo odbitek, jakaś kopia przetrwała mimo upływu czasu, wojen i pożarów. Bez tego, nie wiedzielibyśmy tyle o przeszłości, nie znalibyśmy w ogóle wizerunków ważnych ludzi, którzy żyli 300 czy 400 lat temu.

Ale jak to mówią o szewcach, że bez butów chodzą, podobnie można powiedzieć o Jeremiaszu Falcku. Bo choć sam wykonał ogromną ilość odbitek portretów wielu ludzi, to nie znamy żadnej jego podobizny. Te, które go przedstawiają powstały po jego śmierci, więc nie można stwierdzić jak naprawdę wyglądał. Widocznie tak to już jest, że przekorny los płata figle nawet wielkim artystom, jakim niewątpliwie był Jeremiasz Falck znany Polonusem.

Herb Gdańska v. 12.21.

Projekt został zrealizowany dzięki wsparciu Miasta Gdańska