fbpx

Paweł Paniec, Bajka o Pawle Beneke i Andrzeju Sulewskim

Dawno, dawno temu byli królowie, którzy władali całymi krainami rozległymi tak, że goniec z wiadomością musiał czasem jechać i po kilka tygodni, żeby przekazać jakiś rozkaz czy wiadomość do miasta na krańcu takiego Państwa. Nie trudno zatem wyobrazić sobie, że takie miasta, co leżały na krańcach królestwa nie mogły czekać, aż król powie im, co mają robić i ich mieszkańcy musieli sobie sami radzić, kiedy pojawiały się różne sprawy, o których król nie pomyślałby wcześniej.

A skoro tak, to pomyśleli sobie mieszkańcy takich miast “co nam po królu, który jest daleko i nigdy nie ma go tutaj, kiedy go najbardziej potrzebujemy”. Żyli zatem niby pod rządami króla, ale tak naprawdę rządzili się sami i niejednokrotnie wiodło im się całkiem nieźle. Niektórzy nawet woleli, żeby król więcej nie wtrącał się do ich spraw, więc raz na jakiś czas wysyłali mu dobre wiadomości i drogie podarunki, żeby władca się nie niepokoił, bo to nigdy nie wiadomo, co by się stało, gdyby król zwrócił uwagę na miasto na końcu królestwa, albo co gorsza się na nie rozgniewał. Lepiej nie sprawdzać.

Niektóre takie miasta z czasem bardzo się rozrastały. Mieszkańcy budowali piękne domy, ratusze i kościoły, a odwiedzający je podróżnicy rozpowiadali potem po całym świecie o dziwach, jakie zobaczyli. Jednym z takich miejsc był Gdańsk, który leżał na jedny z krańców Królestwa Polskiego. Dzięki handlowi morskiemu wyrósł na potężne miasto, którego obywatele rządzili się sami pilnując, by nikt im się nie wtrącał do tego, co się dzieje między jego bramami.

Ale jak łatwo możecie sobie wyobrazić, bo z miastami jest tak samo, jak z ludźmi – ciężko żyje się w pojedynkę. Miasta tak jak ludzie, którzy chorują potrzebują opieki, a kiedy napadnie ich ktoś silniejszy i nikczemny nie poradzą sobie bez wsparcia. 

I dlatego miasta, tak jak ludzie, łączą się w większe grupy, żeby żyć bezpiecznie i móc więcej. Takie związki mogły dać im to, czego nie zapewniał żaden król, a nieraz pomagały, kiedy jakiś władca próbował zaburzyć spokój albo, co gorsza – interesy.

Dawno temu powstała taka grupa miast, która nazywała się Hanza i Gdańsk przyłączył się do niej, bo było to zrzeszenie portów, które prowadziły handel na obszarze mórz Bałtyckiego i Północnego. Mimo, że dzięki takiemu związkowi mieszkańcy czuli się mocni i bezpieczni, to raz na jakiś czas ktoś próbował z nimi konkurować i zdarzało się, że wybuchały z tego powodu wojny, zupełnie jak między królami. Co prawda królowie zawsze utrzymywali, że walczą o panowanie nad jakimś terenem, żeby dbać o dobro swoich poddanych, a związki handlowe mówiły, że zależy im tylko na tym, by nikt nie przeszkadzał im prowadzić interesów. Czy to duża różnica, to już pomyślcie sami.

W takich wojnach każde miasto wchodzące w skład związku musiało wystawić odpowiednie siły, a ponieważ miasta zazwyczaj nie miały swoich żołnierzy, to albo zatrudniały takich, co bili się za pieniądze, albo niektórzy mieszkańcy zostawali wojakami.

Na przykład marynarze, którzy wcześniej trudnili się przewozem ładunków między portami w całkiem pokojowych celach zaciągali się na statki pełne armatnich kul, prochu strzelniczego, dział i innej broni, żeby żeglując po morzach łupić i niszczyć okręty wrogich miast czy państw.

Tak właśnie było w przypadku bohatera dzisiejszej opowieści. Kiedy wybuchła kolejna wojna o najlepsze szlaki handlowe nie był on już zwykłym marynarzem, co umie tylko wciągać żagle, albo zwijać liny, ale wtedy był już doświadczonym kapitanem, który nieraz i niejedno morze przepłynął wszerz i wzdłuż i różne ładunki między różnymi portami przeprawił bezpiecznie i szybko. Dzięki takim wyczynom kupcy chętnie go zatrudniali, bo niewielu było takich jak on, a nazywał się Paul – czyli Paweł Beneke.

Kiedy się urodził i kim byli rodzice Pawła Beneke nie wiadomo. Sądząc po tym, czego dokonał, niektórzy rozpowiadali w portowych tawernach całej Europy, że jego ojcem musiał być jakiś diabeł morski, a matką pewnikiem syrena, bo czuć było, że morze miał we krwi i na falach i wiatrach wyznawał się jak nikt inny. Byli też tacy, co mówili, że jako niemowlaka chłopca nazwanego potem Paul Beneke znalazł pod drzwiami swojego domu pewien kapitan. A że twardzi ludzie morza mają zazwyczaj miękkie serce, więc nie zastanawiał się nad tym, czy to czasem nie jakieś dziecko diabła i syreny, ale po ludzku jak człowieka przygarnął.

Paweł Beneke nie miał łatwego dzieciństwa, bo nawet chodzić uczył się na rozbujanym pokładzie okrętu. Spróbujcie ustać na nogach, kiedy cały świat buja się i faluje. Ale pewnie to całe bujanie i falowanie sprawiło, że olej w głowie dobrze mu się wymieszał z siłami, które miał w rękach. Bardzo szybko uczył się od swego przybranego ojca morskiego rzemiosła i nie minęło wiele lat jak sam był już doświadczonym żeglarzem. Dlatego kiedy wybuchła wspomniana wojna miasto, w którym się wychował – Gdańsk – zaproponowało mu, żeby został kaprem.

A kaper to był pirat, ale taki specjalny pirat, który nie napadał na każdego dla zysku i pieniędzy. Kaper uprawiał morskie rozbójnictwo tylko wobec tych, którzy byli wrogami jego władcy. Bo kaper słuchał rozkazów rządu albo króla. Miał nawet specjalny dokument, który potwierdzał, że na taką robotę mu się pozwala, a co zrabował to nie stawało się własnością jego i jego załogi, ale szło do kasy jego kraju.

To że Paweł Beneke nie był takim kapitanem, jak wszyscy inni, to wiedziano w Gdańsku i dlatego postanowiono powierzyć mu równie niezwykły statek. Ten okręt przeszedł przeszedł do historii jako “Peter von Danzig” czyli “Piotr z Gdańska”, ale do portu nad Motławą przypłynął pod zupełnie inną nazwą kilka lat przed wojną o której wspominałem.

Był na tyle duży, że gdyby wpłynął do Gdańska obciążony ładunkiem, to szurałby po dnie kanału wypełnionym dobrami brzuchem. Z tego powodu postanowiono go rozładować jeszcze na morzu u wylotu wyjścia z portu, część towarów przewieźć na brzeg łodziami i jak już będzie lżejszy, podpłynąć do nabrzeża.

Ale pech chciał,  że zaraz jak z ładowni usunięto pierwsze ciężary przyszła straszna burza,piorun uderzył w maszt i uszkodził pokład. Towary i załogę uratowano, ale statek nie mógł płynąć dalej, bo wymagał remontu. I pewnie szybko by go naprawiono, bo w Gdańsku były świetne stocznie, w których usuwano wszelkie szkody, jakie morze mogło wyrządzić statkom. A był to duży statek, to i do naprawiania niemało – okazało się, że właściciel statku nie ma na to pieniędzy. Nie udało mu się ich zebrać jeszcze przez kilka lat aż w końcu miasto Gdańsk postanowiło przejąć okręt w zamian za zaległe opłaty za postój wraku w porcie. 

Szybko przebudowano go na jednostkę wojenną i takim oto zbiegiem okoliczności Paweł Beneke został kapitanem największego gdańskiego okrętu tamtych czasów.

Żeby być kapitanem i piratem, trzeba nie tylko umieć żeglować, ale trzeba też umieć zagrzewać marynarzy do pracy i do walki. Paweł Beneke i z tym radził sobie świetnie, dzięki czemu ze swoją załogą pokonali wiele okrętów, zdobyli mnóstwo łupów i budzili grozę wśród swoich wrogów.

Zdarzyło się, że żeglując u wybrzeży Anglii, której szlaki handlowe hanzeatyccy kaprzy blokowali, Paweł Beneke przeprowadził udany atak na statek, którym płynął były szeryf i burmistrz Londynu. Dostał się on do niewoli, a przyznacie, że pojmać szeryfa to niezły wyczyn.

Ale największe osiągnięcie Pawła Beneke to zdobycie skarbu, który do dziś jest najcenniejszym dziełem sztuki w całym Gdańsku. Tak cennym, że nikt nie wie ile mógłby kosztować, bo nikt nigdy nie próbował go sprzedać, ale od kiedy powstał jest przedmiotem kłótni i sporów, bo tak to już jest z rzeczami, które zostały ukradzione. 

Zacznijmy jednak od początku.

Kiedy “Piotr z Gdańska” kolejny dzień patrolował wody między cieśninami bałtyckimi a wybrzeżem Anglii, kapitan wypatrzył przez lunetę okręt pod banderą Brugii. 

Co prawda Brugia nie była wrogiem w tej wojnie, ale że statek próbował przepłynąć przez wody, które podlegały blokadzie, a pilnował ich Beneke, więc uznał, że była by to ujma na jego kaperskim honorze, gdyby na to pozwolił.

Był jednak jeden problem – choć “Piotr z Gdańska” nie należał do małych, to brugijski żaglowiec był jeszcze większy i z daleka widać było, że jest też bardzo dobrze uzbrojony. 

“Do odważnych świat należy” – powiedział sobie Paweł Beneke, a do swojej załogi wygłosił przemowę tak gorącą, że wszyscy zapalili się do walki, a i niedługo potem, po krótkim pościgu,  wystrzeliły armaty. 

Nim słońce zaszło tego dnia “San Matteo” – bo tak nazywał się ten okręt – został opanowany przez marynarzy z Gdańska. Ci wzięli go na hol i ruszyli do najbliższego przyjaznego portu.

Kiedy Paweł Beneke zajrzał do ładowni zdobytego statku aż zagwizdał z podziwu, bo leżało tam mnóstwo paczek doborowych materiałów oraz pokaźny zapas bardzo cennego minerału, którzy nazywa się ałun. Ale wszystko to było jak nic wobec dzieł sztuki, które miały na “San Matteo” dopłynąć do Włoch, by być ozdobą prywatnej kaplicy pewnego bardzo bogatego bankiera, a część z nich miała trafić do samego papieża.

Najpiękniejszy ze wszystkiego był obraz “Sąd Ostateczny” namalowany przez niderlandzkiego artystę Hansa Memlinga. Paweł Beneke od razu poczuł, że malowidło to powinno znaleźć się w jego mieście, a że sam musiał wracać na morze, to wysłał obraz do Gdańska. Kiedy arcydzieło dotarło na miejsce tutejsi mieszczanie zrozumieli od razu, że będą mieli z nim problem, ale był tak piękny, że nie chcieli go oddać, nawet wtedy gdy listy protestacyjne przysłali Włosi, ani wtedy, gdy apelował o zwrot sam papież. Obraz musiał zostać nad Motławą, a żeby nikt nie ważył się go zabrać siłą, na wszelki wypadek zawiesili go w Kościele Mariackim, żeby uchodził za własność całego ludu bożego.

Później, długo później tej niezwykłej urody obraz chcieli kupić albo ukraść różni możni tego świata. Car Piotr I, Napoleon Bonaparte, Józef Stalin i inni, ale mimo wielu przygód Sąd Ostateczny zawsze wracał do Gdańska i jest tu również dzisiaj, choć ciągle spierają się o niego dwie instytucje twierdząc, że każda z nich ma do niego prawo. Ale widać tak już być musi z przedmiotami, które pochodzą z kradzieży.

Niezależnie od tego, kto ma w tych sporach rację, możecie obejrzeć ten najwspanialszy z łupów Pawła Beneke w Muzeum Narodowym w Gdańsku. Jest trochę straszny, ale bardzo piękny, więc warto.

A jakie były dalsze losy Pawła Beneke? 

Kiedy zakończył swoje kaperskie obowiązki zamieszkał w Gdańsku przy ulicy Szerokiej. Ponoć wychowywał córkę, ale tak samo, jak nie wiadomo, skąd się wziął, tak nieznane są późniejsze dzieje ani jego, ani jego rodziny. 

Może prawdą było, że pochodził od morskich diabłów i pięknych syren, a po śmierci wrócił na bałtyckie głębiny i żyje pośród stworów bardziej fantastycznych niż te, które namalował Hans Memling na “Sądzie Ostatecznym”. Kto wie…

Wielu było gdańskich kaprów, ale na pewno Paweł Beneke był spośród nich najsłynniejszy. Pisano o nim książki, a nawet powstała opera poświęcona jego przygodom. Jego imieniem nazwano schronisko dla młodzieży, które Niemcy zbudowali na szczycie Biskupiej Górki. 

Nie da się ukryć, że w miastach portowych lubi się dzisiaj  wspominać piratów, którzy tworzą egzotyczną aurę, która pozwala na chwilę zapomnieć o codziennej ciężkiej pracy marynarzy i portowców i myśleć o kolorowych przygodach wśród tropikalnych krajobrazów. 

Pewnie dlatego najbardziej ten piracki folklor upodobali sobie turyści i właśnie dla nich narodził się w Gdańsku nowy pirat, zupełnie współczesny. Miał na imię Andrzej i nikogo nie okradał, z nikim nie walczył, chyba że z nudą, która towarzyszy letnim upałom. Starał się z całych sił poprawiać humor mieszkańcom i gościom odwiedzającym Centrum Gdańska. 

Chodził w czerwonej chuście na głowie z okiem zasłoniętym przepaską z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Miał na sobie marynarską koszulkę w paski, skórzaną kamizelkę i czerwone portki, które podtrzymywał szeroki pas, a do tego przypięte stary pistolet i pałasz.

Czasem strzelał w powietrze ku uciesze turystów, z którymi robił sobie zdjęcia, przekomarzał i żartował.

Krążył po ulicach Gdańska przez 20 lat, aż stał się tak powszednim widokiem, że mieszkańcy nie mogli sobie wyobrazić naszego miasta bez jego obecności. Ale pewnego dnia odpłynął na wieczną wachtę, a jego pamięć uczczono nazywając “Andrzej Sulewski” jeden z nowych tramwajów, żeby pasażerowie przemierzający Gdańsk mogli wspominać tego niezwykłego człowieka, który wiele lat swojego życia poświęcił, by poprawiać innym nastrój.

(Bajka stanowi integralną część warsztatu dostępnego na kanale YouTube Stowarzyszenia PROM Kultura)

Herb Gdańska v. 12.21.

Projekt został zrealizowany dzięki wsparciu Miasta Gdańska